Kto nas pcha do wojny?
foto. pixabay.com

Niewykluczone, że pragnienie Amerykanów, Brytyjczyków i pełzających przed nimi niczym potulne pieski, polskich elit politycznych, spełni się i na Ukrainie poleje się niewinna krew, a Donbas stanie się areną rzezi (słowo „rzeź” użyte nieprzypadkowo). Jeśli Ukraina chce odzyskać Donbas, niech zadekretuje to wprost i wyśle tam swoje wojska, a jeśli nie jest w stanie tego zrobić, niech de iure zda go Rosji, bo de facto i tak on do niej należy. Podobnie Krym. Udawanie, że chce się te tereny odzyskać to śmierć wielu niewinnych ludzi.

Zwykli Polacy nie chcą żadnej wojny. Dążą do niej „elity”. W przypadku rozlania się konfliktu na nasze terytorium, nasi rządzący mają zapewnione środki transportu, by ratować własne tyłki i błyskawicznie zwiać za granicę. I tak by zapewne było. My natomiast, rozbrojeni, zduszeni lockdownami i pełni pogardy dla „elit”, bo na nic innego przez te ostatnie 2 lata rządzący nie zasłużyli, mamy się bić z ruskimi… Jednak gołe pięści mogą nie wystarczyć na czołgi i rakiety. Czy nasi „szabelkowi pomachiwacze” zdają sobie z tego sprawę?

Czy polskie wojsko, podczas konfliktu na granicy z Białorusią rzeczywiście zdało egzamin? Czy obroni nas ono przed ruską inwazją? Bo jak ruska armia się rozpędzi, nie wiadomo gdzie się zatrzyma – na Bugu czy może na Wiśle? Konflikt, i to właściwie nie tyle zbrojny, co bardziej psychologiczny, na granicy z Białorusią to samobójstwa żołnierzy, zgon z powodu zadławienia się wymiocinami z powodu przepicia, no i słynna dezercja. Nie lubię uogólniać, ale te przypadki niezbyt dobrze mogą świadczyć o morale naszego wojska. Jakby tego było mało, Witold Gadowski zwraca uwagę w swoim Komentarzu Tygodnia, na zdarzenia, które jeśli okazałyby się prawdą, rzucałyby wielki cień na to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, a co Gadowski określa jako „brudny biznes”. Jak ujawnił, istnieją poważne poszlaki wskazujące na to, że niektórzy polscy żołnierze uczestniczą w przemycie uchodźców. Za przepuszczanie ich na terytorium Polski, biorą 2 tysiące dolarów od głowy. Powtarzam – jeśli to prawda, to czy takie „numery” mogą się odbywać bez kooperacji z żołnierzami białoruskimi? Ktoś nas tu chyba „robi w konia”.

Polscy politycy, którzy sprawują aktualnie władzę powinni zabiegać o polskie interesy. I pytanie podstawowe: czy w interesie Polski leży wojna w naszej części Europy? Czy Polska jest zagrożona? Oczywistością jest, że na wojnę zawsze trzeba być gotowym, zwłaszcza jeśli jest się w takim, jak nasze, położeniu geopolitycznym. Ale to zupełnie co innego niż bycie prowokatorem. Rozumiem, jeśli – na przykład – dążylibyśmy do zajęcia zachodniej Ukrainy, czyli mielibyśmy zostać agresorem, wówczas stosujemy prowokacje i szukamy pretekstów. Ale chyba nikt dziś na poważnie nie myśli o zajęciu Lwowa? Po co więc nam ta wojna i my w niej w charakterze prowokatorów?

Zdaję sobie sprawę, że politycy władzy mają gdzieś takie uwagi jak moja. Oni żyją w innym świecie, nie reagują na oddolne głosy Polaków, nie czytają komentarzy pod swoimi tweetami, a tym bardzie nie reagują na nie, są otoczeni szklanym kloszem, pod którym, różni eksperci, mniej lub bardziej sprzedajni, wbijają im do głów swoje wizje – często bardzo odległe od tego, co określa się mianem „polskiej racji stanu”. Dr Leszek Sykulski przypomina, że w strategii obronnej Polski, opracowanej przez kancelarię prezydenta Dudy, określenie „racja stanu” nie pada ani razu.

I niech to wystarczy za dalszy komentarz…

Paweł Sztąberek