Na głupoty serwowane codziennie w mediach można się z czasem uodpornić do tego stopnia, że można je traktować jak natrętne brzęczenie much, z tym że pewne nagromadzenie tych głupot wyzwala potrzebę nawet częściowego uporządkowania spraw, ot chociażby dla zachowania jakiegoś minimalnego poziomu higieny intelektualnej.
Na „zielonych stronach „Rzeczpospolitej” z 2 listopada 2004 roku P. Krzysztof Darewicz komentuje przyczyny i skutki pierwszej od dziewięciu lat podwyżki stóp chińskiego banku centralnego, który stopy podwyższył o całe 0,27 procenta, co według komentatorów miało na celu m.in. likwidację szarej strefy finansowej i powrót pieniędzy do systemu bankowego. Redaktor Darewicz pisze tak: „…zniechęceni niskimi stopami inwestorzy (zwłaszcza w sektorze nieruchomości i motoryzacji) zaczęli pozyskiwać kredyty poza oficjalnym systemem bankowym. Według ekspertów Credit Suisse First Boston, obecnie poza tym systemem krąży około 120 mld juanów (14 mld dolarów) co stanowi odpowiednik wartości 10 procent chińskiego PKB i 0,5 proc. kredytów w systemie bankowym”. Ja rozumiem, że do Chin daleko i czasem coś na łączach może się pomylić, ale jakiś elementarny rozsądek podpowiada, ze ilość kredytów raczej nie powinna być 20 razy większa od rocznego PKB Chin, który miałby wynosić 140 mld dolarów, czyli mniej niż PKB naszego kraju. No ale „małe” przestawienie liczb każdemu się może przytrafić, gorzej natomiast z wnioskami, których opaczne brzmienie raczej nie wynikało z pomyłki spowodowanej pośpiechem. Zastanawiające jest mianowicie dlaczego według redaktora oprocentowanie chińskich kredytów na poziomie poniżej inflacji miałoby zniechęcać inwestorów, którzy zamiast brać pieniądze na tak korzystnych warunkach rzucili się aby pożyczać je na czarnym rynku.
Oczywiście przyczyna była zapewne inna, gdyż to nie „zniechęceni niskimi stopami inwestorzy” ale zniechęcone takim faktem banki przestały udzielać kredytów a raczej stworzyły różne bariery zniechęcające kredytobiorców do ich zaciągania, dlatego też inwestorzy zaczęli poszukiwać wprawdzie droższych ale bardziej dostępnych alternatywnych źródeł finansowania.
Redaktor Darewicz bezkrytycznie też powtarza „analityków zajmujących się chińską gospodarką”, których „najbardziej zaniepokoił inny sygnał kryjący się za podwyżką – oddalenie się perspektywy wprowadzenia pełnej wymienialności juana. Nalegają na to szczególnie Stany Zjednoczone twierdząc, że sztuczne utrzymywanie taniej waluty (od dziewięciu lat jej kurs jest zamrożony na poziomie 8,28 z jednego dolara) dotkliwie szkodzi amerykańskim producentom i podsyca inflację w Chinach”.
Przyznaję, że zawsze kiedy amerykańscy eksperci zamartwiają się losem jakiejś obcej gospodarki to szczerze się wzruszam ich kosmopolityzmem nawet wtedy, gdy chodzi o gospodarkę chińską. Niestety znowu nie bardzo mogę zrozumieć w jaki sposób sztuczne utrzymywanie przez Chiny zaniżonego kursu własnej waluty do dolara utrudnia życie amerykańskim producentom. Obecnie chiński importer za 100 juanów może kupić 12 dolarów i tym samym potrzebuje jedynie 100 juanów by sprowadzić z Ameryki towar wartości tychże dwunastu dolarów. Gdyby za poradą zatroskanych ekspertów rząd chiński podwyższył kurs walutowy np. do 12 juanów za dolara to za 100 juanów tenże importer mógłby sobie sprowadzić jedynie towaru o równowartości niewiele ponad 8 dolarów. Wydaje się logicznym, że amerykański producent ucierpiałby bardziej raczej w tym drugim przypadku, natomiast prawdą jest że manipulowanie przy kursie sprowadza zagrożenie inflacyjne, o czym przekonało się m.in. Chile w pierwszych latach reformy gospodarczej za rządów Pinocheta.
Najbardziej denerwujące jest jednakże ciągłe utyskiwanie różnych specjalistów od makroekonomii nad ewentualnym „twardym lądowaniem” chińskiej gospodarki, przy czym krach gospodarczy w Chinach miał, o ile dobrze pamiętam, wystąpić już kilka lat temu i chyba tylko złośliwości Chińczyków należy zawdzięczać, że tak się nie stało. Przy tych wszystkich lamentach wydaje się nawet, że problem wzrostu w strefie euro, który oscyluje wokół poziomu błędu statystycznego wydaje się błogosławieństwem wobec tego co przeżywają mieszkańcy Państwa Środka.
Tymczasem chiński PKB w ciągu ostatnich dziesięciu lat tj. od 1994 r. wzrósł 2,55-krotnie a twarde lądowanie w roku przyszłym ma polegać na 7,5 procentowej stopie wzrostu. Tymczasem średnia płaca miesięczna w Polsce na początku1994 r. wynosiła 450- zł, a w końcówce 2004 r. oscyluje wokół 2250- zł. W tym okresie ceny dóbr i usług konsumpcyjnych, których zmiany utożsamiane są ze wskaźnikiem inflacji, wzrosły 3,5-krotnie, a to oznacza, że obecna średnia płaca wyrażona w cenach roku 1994 wynosi ok. 650 zł, czyli w ciągu dziesięciu lat wzrosła jedynie o 44 proc. Tylko w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy ceny węgla wzrosły o kilkadziesiąt procent, a ceny koksu nawet dwukrotnie skutków czego na początku sezonu grzewczego nie trzeba szczególnie wyjaśniać. To samo dzieje się w przypadku cen stali, paliw, metali kolorowych, a dobroczynne skutki cenowe przystąpienia Polski do UE najlepiej oddaje slogan, który przeczytałem na ladzie pewnego sklepu „to co miało zdrożeć po wejściu do UE- zdrożało, to co miało stanieć- jeszcze nie zdrożało”. Chińczycy windują ceny surowców bo mają potężny wzrost i nadążają za cenami, Europa funduje sobie wysokie ceny w ramach państwa opiekuńczego, bo ma jeszcze z czego przejadać, Polska nie ma ani wzrostu ani majątku, ma natomiast wysokie ceny i państwo opiekuńcze.
I przy tym wszystkim kolejny minister „liberał” do spraw finansów twierdzi, że „gwałtowne ograniczanie deficytu kosztowałoby nas więcej. …Koszt byłby wyższy niż korzyści, jakie byśmy uzyskali…” a zresztą „podstawową sprawą, o jaką będzie toczył się bój, to klasyfikacja środków zgromadzonych w funduszach emerytalnych”. I tym sposobem po raz kolejny metodologia obliczania PKB jest ważniejsza niż sama wielkość PKB podobnie jak metodologia obliczania długu publicznego jest sprawa istotniejszą od samego długu.
Tymczasem dziesiątki tysięcy Polaków nadal realizują wytyczne strategii lizbońskiej w kolejkach, tym razem do biur maklerskich, ale nadal po akcje jednego banku, przy czym pula akcji przerzucanych z jednego koszyka do drugiego zmienia się codziennie i pewnie niedługo bukmacherzy zaczną nawet robić w tej sprawie zakłady.
Jak pokazują dotychczasowe doświadczenia tzw. lokatę prywatyzacyjną założyło jedynie niewielu z chętnych, w przypadku obecnie czynionych zapisów jest mowa nawet o 90-procentowej redukcji zleceń i w takiej sytuacji rząd polski obliguje trzy zagraniczne banki do pozyskania inwestorów zagranicznych, a w przypadku gdyby ich nie znaleźli to rząd polski zmusza te banki, by same owe akcje zakupiły – najwięcej bo 90 proc. ma kupić Credit Suisse First Boston, którego eksperci liczą ilość kredytów w chińskiej szarej strefie. Rząd przymusza zachodnich inwestorów w przypadku, gdy nie może zaspokoić 90 procent krajowego popyt a sejm podejmuje uchwałę o wykluczeniu z transakcji inwestorów zagranicznych. Czyżby pełzający przewrót?
W opisanej nieco wcześniej sytuacji gwałtownego wzrostu cen węgla i koksu Kompania Węglowa domaga się od państwa wypłacenia drugiej transzy pomocy publicznej w kwocie 900 mln zł, czyli cztery razy większej niż mają przynieść dodatkowe wpływy z 50 proc. PIT – jeśli takowe oczywiście będą, gdyż faktycznie będzie raczej jak w dowcipach z radia Erewań: nie wpływy wzrosną o 200 mln zł. ale liczba zarabiających powyżej 600 tys. zł. zmniejszy się o 4 tys. podatników. No może jeden podatnik zostanie: Gudzowaty gdyż jak wyznał w programie T.Lisa: on odczuwa przyjemność przy płaceniu podatków.
Sejm nową ustawę podatkową uchwalił, senat druzgocącą większością głosów zaakceptował a prezydent ustawy „nie zawetował” (jak widać „podpisać ustawę” a jej „nie zawetować” przynajmniej werbalnie brzmi inaczej), gdyż nie chciał przekreślać innych w niej zawartych rozwiązań, na które czekają miliony Polaków. Niegdyś swój artykuł na tych łamach traktujący o sprawach podatkowych rozpocząłem cytatem z powieści Mika Waltariego, który aż się prosi o przypomnienie obecnie: „A Horemheb powiedział do mnie:…W ostatnim bowiem rozrachunku lud naturalnie będzie musiał zapłacić za wszystko, bogacze zaś wyduszą z ludu wielokrotnie więcej, niż mi pożyczą. Niedługo będę mógł ich znowu przycisnąć tak, że popłynie tłuszczyk. Taka metoda bardziej mi odpowiada (..) .bo gdybym ściągał z ludu podatki(…) lud przeklinałby moje imię, kiedy jednak zdzieram z bogaczy(…) lud błogosławi moje imię i zwie mnie sprawiedliwym. A ja muszę pilnie dbać o swoją sławę ze względu na wysokie stanowisko, do którego zmierzam”. Nic dodać nic ująć.
A w ubiegłym roku 50 mln dostało od podatników towarzystwo Finansowe Silesia na ratowanie hut, 80 mln skubnął Zakład „Bumar-Łabędy” a w tym roku m.in. 80 mln popłynęło do Stoczni Gdynia.
W drugiej połowie XVII w. angielska komisja do spraw handlu badała, dlaczego frachty angielskie są wyższe niż innych krajów i stwierdziła, że spowodowane jest to drogim materiałem z jakiego są budowane angielskie statki. Z kolei wysoka cena drewna w Anglii była skutkiem aktu nawigacyjnego, na podstawie którego drewno musiano sprowadzać na statkach angielskich, które nie były do takiego transportu przystosowane i wyłącznie z Norwegii lub krajów bałtyckich co kosztowało znacznie drożej niż gdyby pozwolono np. na import z Holandii za pomocą statków holenderskich. W tym samym czasie niejaki Samuel Pepys w swoich pamiętnikach (pisanych szyfrem) zanotował następującą uwagę: „Tego dnia parlament długo radził i dla uspokojenia narodu co do swych zamiarów uchwalił deklarację, która ma być ogłoszona drukiem i w której obiecuje nam wielką mnogość dobrych rzeczy…”
Jak widać wszędzie merkantylizm kończył się powoływaniem komisji, które miały wyśledzić dlaczego to co miało być dobre sprowadziło więcej szkód niż pożytku, pomijając – ma się rozumieć – prywatne pożytki pewnych jednostek – „obliczywszy swoje wydatki postrzegłem, że mam w dorobku 40 funtów i więcej, czegom się nie spodziewał, ale boję się, czy czego nie zapomniałem policzyć” – notował Pepys….
Krzysztof Mazur
(22 listopada 2004)