Według dziennik.pl premier Morawiecki powiedział, że „gdyby nie praca funkcjonariuszy i żołnierzy chroniących polskiej granicy oraz środków, które rząd PiS przedsięwziął w celu jej wzmocnienia – to mielibyśmy Grupę Wagnera w dwie godziny w Warszawie.” (1)
Gdyby tego człowieka traktować serio, można by uznać, że na odcinku 180 km pomiędzy granicą a przedmieściami Warszawy nie ma żadnej kompanii wojska, żadnego oddziału WOT, żadnego posterunku policji, a stacjonujące u nas wojska NATO, w tym amerykańskie, patrzyłyby z uśmiechem na jadących priv-sołdatów.
Nie ruszyłby żaden samolot, ani śmigłowiec. Po prostu pustka decyzyjna, sprzętowa i ludzka od pasa granicznego do stolicy kraju na najbardziej zagrożonym kierunku…
Na szczęście jest Straż Graniczna i płot („środki w celu jej wzmocnienia”) przez który, albo pod którym biegają Jemeńczycy czy inni „sąsiedzi”.
Czy jednak w rządzie M. Morawieckiego nie płacimy człowiekowi nazwiskiem Błaszczak za to, by pomiędzy granicą a stolicą coś było?
I to nawet pomimo umowy z 2 grudnia 2016 opublikowanej pod poz. 50 w Dzienniku Ustaw z dnia 18 stycznia 2019 roku? (2)
I wreszcie, płacimy ponad 2, a teraz może już 4 procent PKB na wojsko, bo tak chce m.in. NATO. I według premiera RP, Pakt biernie patrzyłby na wędrówkę po „swoim” terytorium obcych wojsk z Rosji?… Po co więc płacimy?
Wyjawianie takich tajemnic w przededniu oficjalnej kampanii wyborczej?
No, no… nieźle.
Wojciech Popiela