Pisałem swego czasu, że w krajach normalnych parlament jest miejscem, w którym tworzy się prawo, a demonstracje urządza się pod parlamentem. U nas prawo pisane jest nie wiadomo gdzie i tylko przepuszczane przez parlament jak przez maszynkę do głosowania. W związku z tym Sejm, nie mając poza głosowaniami zbyt wiele do roboty, stał się właśnie miejscem, gdzie się demonstruje. I demonstrują nie przypadkowi manifestanci, tylko sami posłowie. Niekiedy demonstracje ich przybierały formy groteskowe – jak blokowanie mównicy czy łażenie po niej z transparentem – ale zazwyczaj, na co dzień, polegają na tym, że kiedy poseł coś mówi, zgłasza jakiś wniosek, poprawkę, projekt, to nie po to, żeby naprawdę coś załatwić albo zmienić, tylko po to, żeby zademonstrować wyborcom, że się o nich troszczy, że się stara i chce.
Szczytem tych demonstracji była rodzona długo i w bólach, obowiązująca obecnie konstytucja (którą kandydat PO do europarlamentu porównywał z Targowicą i nawałą bolszewicką w 1920) po większej części składająca się z rozmaitych zupełnie fikcyjnych gwarancji, zapewniających nam wszelkie możliwe dobra i radości. Zachęcam w wolnej chwili, kto akurat ma nastrój ponury, żeby sobie konstytucję poczytał i zobaczył, jak wszystko mamy w niej zapewnione i zagwarantowane – opiekę zdrowotną, bezpieczeństwo socjalne, szkołę na najwyższym poziomie, godne życie – ach, szkoda wyliczać, proszę zobaczyć. A było to mniej więcej tak, jak z koncertem życzeń; politycy prześcigali się, co tu jeszcze wymyślić i co dopisać, żeby potem na wiecu wyborczym móc chwalić się: widzicie, to ja, ja osobiście wpisałem tu, że każdemu Polakowi należą się codziennie trzy posiłki do syta, to mnie zawdzięczacie, że nie jesteście głodni! Co prawda, wiele im to nie dało, większość autorów tych gwarancji dawno już została z parlamentu wymieciona, ale ich nieszczęsne dzieło pozostało i teoretycznie obowiązuje.
Niedawna awantura o finansowanie partii politycznych, która podzieliła Sejm na „bezczelnych oszustów” i „nikczemnych hipokrytów” (podział nie do końca pokrywający się z tym na władzę i opozycję, bo do „nikczemnych hipokrytów” zaliczył premier Tusk i swoich koalicjantów z PSL) także zalicza się wyłącznie do demonstracji. Partia rządząca, pewna, że nie zabraknie jej sponsorów (partii rządzącej nigdy nie brakuje sponsorów w takim kraju jak Polska, gdzie życzliwość władzy przekłada się na bardzo konkretne miliony) postanowiła zademonstrować społeczeństwu, że w obliczu kryzysu wyrzeka się podatniczych pieniędzy. I w końcu zademonstrowała to dzięki umowie z lewicą, na mocy której to umowy zabierze się mniej więcej tyle samo PO i PiS (która już na wspomnianą życzliwość liczyć nie może), a kasa dla SLD i PSL zostanie mniej więcej taka sama. Gdyby ktoś naprawdę chciał chory system finansowania partii uzdrowić, nałożyłby restrykcje raczej na sposób wykorzystania budżetowych subwencji, jak we Francji i innych krajach. Ale chodziło, jak zwykle, tylko o demonstrację.
Rafał A. Ziemkiewicz
Źródło: www.temi.pl