W Warszawie nadaliśmy bagaże od razu do Kathmandu. Przesiadka w Stambule była w stylu iście europejskim. Mieliśmy około 40 minut opóźnienia, obsługa lotniska wyłuskała nas już przy drzwiach samolotu, wsadzili nas na Melexa i pomknęliśmy na złamanie karku (prowadziła kobieta!) po długim i mocno zatłoczonym korytarzu. Nie wiem jak ona to zrobiła, ale na nikogo nie najechała.
2008.04.06 Delhi i Kathmandu Besi Sahar (823 m n.p.m.)
Lot ze Stambułu do Delhi – we dwójkę siedzieliśmy w czteromiejscowym rzędzie i dało się położyć. Trochę nawet pospaliśmy. Pomimo tego, że bagaże były nadane bezpośrednio do Kathmandu, nie dałem temu wiary i poszliśmy tam gdzie się je odbiera – były. Zbyszek się wkurzył, bo obawiał się kontroli celnej. Pewno oczami duszy już widział jak zabierają mu kabanosiki i mielonki. Przy bagażach w łokieć udziabał mnie maluśki komar (malaryczny?).
To co na lotnisku w Delhi rzuciło mi się w oczy to nadreprezentacja ludzi w pracy. W kiblu 2-3 sprzątających gostków jest na wciąż i cały czas wykonują ruchy sprzątające – nie wiem czy wszystkie z nich są potrzebne. Przy automacie do sprzedaży butelkowanych napojów młody chłopak, który pomaga (prawie każdemu) gdy automat się zacina. Gdy wychodziliśmy z klimatyzowanej hali przylotów uderzyła nas fala lepkiego ciepła i gęsta ludzka ciżba, po czym prawie natychmiast natknęliśmy się na patrole wojskowych z karabinami, gniazdo karabinu maszynowego przed halą odlotów i gazik z zamontowanym kulomiotem usytuowany tak, by w razie czego razić podjeżdżające samochody. Wylot do Kathmandu przyniósł nam wszystkim ulgę.
Przylot do Kathmandu, wykupujemy wizy, każda po 40 USD, a urzędasy absolutnie się nie spieszą. My przyuczeni przez socjalizm do walki kolejkowej jesteśmy w pierwszej dziesiątce i udaje się opuścić lotnisko po około 30 minutach. Ci ostatni to chyba wyjdą po 2-3 godzinach.
Zostajemy przejęci przez łącznika z agencji, lecz ten niestety nie chroni nas od mafii lotniskowej: za popchanie 2 wózków na odcinku 50 metrów i wrzucenie worów na bagażnik dachowy wyrywają nam 5 EUR. I już od razu Kathmandu nam się nie podoba. Ludzi niesamowite tłumy i brud. Rada: brać ze sobą drobne eurosy lub dolary, i mieć je zawsze pod ręką!
W agencji Beni (Cho Oyu Trekking) poznajemy naszego portergajda i zostawiamy depozyt czystych rzeczy na powrót. Ładujemy się do rozklekotanego busika i jedziemy do Besi Sahar. Drogi górskie, kręte i wąskie. Robi się korek, bo gdzieś tam z przodu był wypadek. Podsypiamy i o północy docieramy do „hotelu”. Światła nie ma, wszystko robimy po omacku lub przy wątłym świetle pojedynczej świecy.
2008.04.07 Z Besi Sahar (823 m n.p.m.) do Tal (1700 m n.p.m.)
Budzimy się rano mocno pokąsani przez komary. Po głowie lata myśl, czy aby nie przenoszą malarii. Jeepem mamy szybko dotrzeć do punktu startowego. Ładujemy się pod hotelem na niego i po przejechaniu 800 metrów stajemy – ten sukinsyn (właściciel) chce jeszcze kogoś do nas dokooptować. Ale przeliczył się – nikt z westmenów (a było ich zresztą jak na lekarstwo) nie chciał skorzystać z jego usług. My przez niego straciliśmy około dwóch godzin, i przez to nie udało nam się dotrzeć do pierwszego planowanego noclegu. Nic to, nadrobimy jutro.
Naród bardzo żywotny, żyją w trudnych i mocno naturalnych warunkach. Opieka medyczna jest prawdopodobnie w głębokich powijakach, no i przeżywają tylko najsilniejsi, a starsi szybko umierają zwalniając zasoby młodszym.
Nasz tragarz zakłada dobie na głowę 40 kg bagaż złożony z dwóch worów. Nie stosuje plecaka z wyrafinowanym systemem ochrony pleców, lecz sznurek z szeroką taśmą na czoło. Wieczorem we wsi odbywają się występy artystyczne tutejszej szkoły. Idziemy i oglądamy z dużym zainteresowaniem.
2008.04.08 Z Tal (1700 m n.p.m.) do Chame (czyt. ciame) (2713 m n.p.m.)
Nocujemy w Tal. Warunki OK. Kibel to dziura w betonowej posadzce a do tego kurek z wodą, wiaderko i dzbanek. Mnie to w zupełności wystarcza. Czeka nas długa droga do Chame. Tak na oko 8-10 godzin marszu.
Początkowo (zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na agencję) mieliśmy nieść wszystko sami, ale wyszło na to, że teraz porterzy niosą naszych 40 kilogramów. Poza tym Zbyszek niesie 20, Danusia 18, a ja i Sylwia po 10. Dla mojej protezki to teoretycznie sporo za dużo.
2008.04.09 Z Chame (czyt. ciame) (2713 m n.p.m.) do Pisang (3200 m n.p.m.)
Wychodzimy rano, czuję zawroty głowy – chyba zaczyna się choroba wysokościowa, jestem pełen obaw. Czy przypadkiem dziewczyny nie przesadziły planując, że my jako starzy alpiniści spokojnie damy radę dziennie przejść dwa odcinki (normalni trekkersi każdy z nich robią w jeden dzień). Rada: zaleca się jednego dnia wchodzić nie wyżej niż 500 metrów do góry! Gdy rano po przebudzeniu boli głowa, trzeba wrócić na jeden dzień do poprzedniego hotelu.
około 1536 docieramy do Lower Pisang (3200 m n.p.m.) – i o dziwo po rannych niezbyt przyjemnych symptomach czuję się znakomicie! Widać ich przyczyną była głowa, a nie fizjologia.
Do hotelików zaczynamy się przyzwyczajać. Dzisiejszy jest trzypiętrowy, na każdym piętrze ma kilkanaście pokoi i zaledwie dwa kiblo-prysznice.
2008.04.10 Z Pisang (3200 m n.p.m.) do Manang (3540 m n.p.m.)
Nepal – kraj chodzony. Wszystko noszą tu ludzie i rzadziej muły. Wczoraj zrobiłem fotkę przeciętnego cargo – 1.5 metrowej średnicy rolka plastikowej rury. Kraj chodzony, zero samochodów. Oczywiście w Kathmandu i na drogach asfaltowych jest ich pełno ale w górach już nie. Widzieliśmy jedno lotnisko dla helikoptera ale w ciągu trzech dni (i później też) nic wokół nas nie latało – jakiż to kontrast ze Szwajcarią gdzie aluety terkoczą nad głowami przez cały dzień.
Dziś idziemy do Manang – stolicy prowincji – jest tam ponoć nawet szpital. Zobaczymy jak wygląda miasteczko bez samochodów. Aha, wczoraj po raz pierwszy w górach widziałem w zakładzie (obejściu) robiącym krzesła elektryczną heblarkę. Krzesła wyjątkowo grubo ciosane.
Zwracam uwagę na ludzi, szczególnie na najbiedniejszych. W tych trudnych warunkach muszą sobie radzić nie mając praktycznie nic, jednak z punktu widzenia odpornościowego stanowią najwartościowszy materiał genetyczny. Są też i bogaci, jest nawet sponsor, który dał pieniądze na pomalowanie modlitewnika. Ten różnokolorowy buddyjski design na prawdę mi się podoba. Są też i początki klasy średniej – nauczyciele, i trzeba przyznać, że widać efekty ich pracy, na przykład w postaci imprez kulturalnych. W Tal, pierwszej naszej wiosce, byliśmy na takim przedstawieniu. Później na szlaku rozmawialiśmy z naprawdę niegłupimi nastolatkami.
Zdrowotnie czuję się doskonale, a przecież zapaść można na wiele rzeczy: bolesne obcierki, kontuzje z przeciążenia, ból gardła, sraczkę i chorobę wysokościową. Co do tej ostatniej to wczoraj na wszelki wypadek wzięliśmy dwa diuramidy.
Kraj chodzony i kraj pyłu. Jest bardzo sucho i nasze, czy też ośle stąpanie, podnosi kurz. Od czasu do czasu podrywa go też wiatr. W niższych rejonach tak z 10% ludzi nosi maski zakrywające usta i nos – widać z pyłem jest jakiś problem.
Do dyspozycji mamy porteguide, portera i… strusia pędziwiatra. Zamawialiśmy co prawda tylko dwóch, ale Beni dodała nam w cenie jeszcze jednego, tłumacząc, że będzie „biegł” przed nami i rezerwował miejsca w schroniskach. W sezonie bowiem może być z nimi problem. Jak na razie Struś dochodzi razem z nami. Porter według wstępnych ustaleń miał brać 25 kg, a porteguide 15 kg, w praktyce jednak wychodzi na to, że porter niesie 30 naszych kilogramów, a pozostali po 5 kg. Najciężej pracuje ten, który nie mówi ani słowa po angielsku.
Ming Ma to nasz przewodnik, jego angielski to góra 200-300 słów, natomiast struś pędziwiatr ogranicza się góra do 20-30, ale za to szeroko się śmieje. W hotelu, w którym się zatrzymaliśmy pracuje przesympatyczny chłopak – Arun, który na dodatek mówi bardzo dobrze po angielsku. Robię sobie z nim fotkę „Konkurs na uśmiech”. Wygrywa.
Do Manang idziemy drogą górną. Trzeba się wspiąć (wejść wygodną drogą) na 3700 m n.p.m. i potem łagodnie zejść. Choć droga jest dłuższa wybieramy tę drogę, bo ponoć jest o wiele bardziej interesująca. Ścieżka wije się do góry przez jasno zielony sosnowy las. Lower Pisang, które jeszcze wczoraj wydawało się najwyżej położoną na świecie osadą zostaje daleko w dole.
W pewnym momencie docieramy do malowniczej osady położonej na rozległym plateau. To Ngawal na wysokości 3660m n.p.m. Miasteczko strasznie mi się podoba – jasne i w miarę czyste zaułeczki, modlitewniki i mała, rodzinno-buddyjska knajpeczka, w której zatrzymujemy się na herbatę. Na ścianach duża fota taty i mamy oraz dwójki ich dzieci, ponadto wiele fotografii Dalaj Lamy. A w szafie pudełko po odtwarzaczu DVD i ładująca się komórka.
Tuż przed samym Manang jest kolejne urocze miasteczko – Braga Gompa. Górujący nad nim klasztor jest malowniczo wtopiony w strome zbocze góry o postrzępionej grani. W centralnym punkcie Braga, w specjalnie ogrodzonym i nowocześnie oświetlonym parku wznosi się duży pozłacany posąg Buddy. Ręcznie malowane reklamy na deskach informują również o dostępie do internetu. W miarę czysto – odbieram to jako zwiastun luksusów czekających nas w Manang’u – stolicy prowincji.
Do Manang (3540m n.p.m) dochodzimy w okolicach szesnastej mocno powłócząc nogami. Niskie, lecz oślepiające słońce, silny wiatr, sucho, kurz i wielkie rozczarowanie. Hotel raczej paskudny: ściany i schody przekrzywe, a wielkie szpary przy futrynie jacyś nasi poprzednicy zaizolowali wpychając w nie stare gazety.
Zrobiłem z Danusią spacer po miasteczku. Jest parę dość dobrze zaopatrzonych sklepów. Są nawet dwa mini kina. Zaułki wąskie i obsrane, prowadzące do obskurnych miejsc. Jest też pole do gry w siatkówkę. Chłopaki grają „piłką” zrobioną z posklejanych przylepcem torebek foliowych. Według Danusi to z biedy, według mnie to dlatego, że normalna piłka szybko by im uciekła w pobliską kilkunastometrową przepaść i zamiast gry były by długie wyprawy po piłkę.
Wieczorem przy obiedzie dowiedzieliśmy się o katastrofie lotniczej, w której zginął nasz prezydent i 80 osób z jego otoczenia. Mocno nas to przygnębiło, bo zdajemy sobie sprawę, że śmierć tak wielu osób z jednej strony sceny politycznej znacznie osłabia i tak chwiejną równowagę. [*]Pewno POwcy, wyznawcy tvn’ów i zauroczeni tokefem’ami w głębi duszy cieszą się z tego. Co się stało? Kto to zrobił? Spisek czy wypadek? Korzyść to bowiem wielka dla obu naszych mocnych sąsiadów no i ITM’ów.
2008.04.11 Z Manang (3540 m n.p.m.) rejon Tilicho (4100 m n.p.m.) do Manang (3540 m n.p.m.)
W pokoiku temp. 14oC, a na zewnątrz 7oC, pogoda drut. Wybieramy się na wycieczkę aklimatyzacyjną.
Tuż zaraz po opuszczeniu Manang, ktoś na moje „hello” odpowiedział „zdrastie”. Zagaiłem, a po chwili wymiana zdawkowych zdań przemieniła się w wciągającą, żywą i bardzo ciekawą dyskusję. Rozmawialiśmy bez przerwy przeszło 3 godziny cały czas idąc pod górę (na wysokości około 4000 m n.p.m.). Zaangażowałem się w tę dyskusję tak, że nawet zapomniałem o wszelkich problemach z wysokością – tak jakby zostały w Manang. Aleksandr szybko pojął fizykę życia, zadawał pytania i dyskutował konkretne problemy. Gadaliśmy tak zapamiętale, że nie widziałem świata dookoła. Zbyszek, Danusia i Sylwia gotowali, podawali mi, a ja jadłem gadałem, gadałem, gadałem… Po raz pierwszy od wielu wielu lat „wpadłem w rezonans” z rozmówcą.
Były oficer sił specjalnych, kontrwywiadu, uczestnik pierwszej wojny czeczeńskiej. Po niej odszedł z wojska i został dyrektorem w firmie telefonii komórkowej, choć nie wykluczone, że była to dalsza służba. Ponoć teraz nie pracuje, rzucił wszystko i wędruje sobie po górach świata. Tu w Nepalu jest sam z 11 osobową ekipą porterów i gajdów.
Wracając coś nam się poplątało i zgubiliśmy ścieżkę. Przyszło wracać na tak zwany azymut, i tu trzeba przyznać, że nasz przewodnik wykazał się wielkim wyczuciem gór. Sprowadził nas bez większych problemów.
2008.04.12 Z Manang (3540 m n.p.m.) do Thorung Phedi (4450 m n.p.m.)
Zwykle trasę z Manang do Thorung Phedi rozkłada się na dwa dni, co wynika z tego, że nie powinno się w ciągu doby wchodzić wyżej niż 500 metrów. My robimy to w jeden dzień. Mam obawy czy to aby nie jest zbyt ryzykowne, jutro przecież mamy do pokonania kolejne 1000 metrów w górę i co więcej mamy wejść wyżej niż kiedykolwiek do tej pory.
Thorung Phedi – miasteczko lub raczej baza dla trekkerów. Dwie restauracje i jedna cieniutka strużka wody na cały ten kompleks. Łapią ją w baniaki po 15 litrów. Jesteśmy w tak dobrej formie, że w celach aklimatyzacyjnych postanawiamy jeszcze podejść przez godzinę. Późnym popołudniem bijemy nasze dotychczasowe, Mont Blanczne rekordy wysokości – udało się wejść na 4900 m n.p.m. Wieczorem jemy bardzo dobrą zupę pomidorową i umawiamy się na wyjście jutro o 400 rano.
2008.04.13 Z Thorung Phedi (4450 m n.p.m.) przez Thorung La ( 5416 m n.p.m.) do Muktinath ( 3760 m n.p.m.)
Pobudka o 300, śniadanie o 330 a wyjście o 400 lub może 420. Ciemno, podchodzimy z czołówkami, tempo zacne. Na wysokości 4800 m n.p.m. załatwiamy dla Sylwii konika. My sami powoli, krok za krokiem idziemy do góry. Udaje się! Na samej przełęczy jest zimno i wieje wiatr. Czeka nas teraz długie zejście z 5416 m n.p.m. na 3760 m n.p.m. – niezła wyrypa dla kolan.
Na przełączy spotykamy kolejnego Rosjanina – Siergieja, który mówi o sobie, że jest „prawdziwym Rosjaninem, bo z Władywostoku”. Życiorys podobny do poprzednika: oficer KGB, walczył w Afganistanie, zwolnił się, teraz ma własny biznes. Facet sympatyczny, rozumny, rocznik 54 waga 110 kg(b) i popyla po górach z wielkim plecakiem, synem i synową. „Wy tu wcale nie oddychacie krystalicznie czystym górskim powietrzem, to mieszanina ultradrobnych pyłów skalnych i wysuszonych cząstek zwierzęcych odchodów”. Pokazał nam też dziury medytacyjne – otwory w pionowych niedostępnych skałach, w których mnichowie spędzali od kilku miesięcy do kilku lat na medytacjach. Śladowe ilości jedzenia wciągali sobie linami.
Muktinath to dla Buddystów i Hinduistów święte miejsce. Po całej tej naszej rekordowej górskiej przeprawie robimy sobie jeszcze dwugodzinny spacer po miasteczku i terenie świątyni. Pełno tam samomodlących się urządzeń takich jak: chorągiewki poruszane wiatrem i wielki młyn modlitewny napędzany wodą z górskiego strumienia. Pod koniec dnia spotykamy sympatycznego Polaka urodzonego w Szwecji, który mówi po polsku śmiesznie szypiącym językiem. Wieczorem ze zdziwieniem skonstatowałem, że dzień wcale mnie nie wykończył, a teoretycznie powinien i to ze dwa razy. Wieczorem pograłem jeszcze w bilarda. Na drewnianym nierównym stole, w egipskich ciemnościach i „kijem od szczotki”. Udało się wygrać, aczkolwiek tylko celnością, bo o prowadzeniu białej bili nie mogło być mowy. Grali Nepalczycy i gdy zobaczyli, że się im przyglądam zaprosili mnie do gry. Bardzo miło z ich strony.
Wojciech Kubań
Foto. z archiwum Autora
Wojciech Kubań – właściciel firmy informatycznej QBS, członek Rady Programowej Fundacji PAFERE, podróżnik, autor książki „Fizyka życia”. Kilka miesięcy temu na naszym portalu opublikowaliśmy wywiad z p. Wojciechem Kubaniem…
Ludzie za przeproszeniem jesteście coraz więksi durnie.Są inne tematy do zdobycia
To że Panu ten temat nie odpowiada to nie powód, żeby obrażać wyzywając ludzi od durniów. Tak nie postępują kulturalni ludzie. Jeśli ma Pan ciekawszy temat do opublikowania to proszę nadesłać. Łatwo jest krytykować skoro samemu nic się w tym kierunku nie robi. Ten, kto to napisał włożył w to swój czas i wysiłek i chociaż to niech Pan uszanuje.
Podróże i alkohole są też częścią tego portalu 🙂 Wbrew pozorom, to są bardzo ważne części kapitalistycznego bycia – jadąc w wymianę studencką czy w geszeft czy rozmawiając z cudzoziemcem, warto wiedzieć, gdzie się jedzie, jak wygląda dany kraj i co warto wypić tam z partnerem/kontrahentem.
Comments are closed.