Witold Świrski zasugerował, że anarchokapitalizm to ideał, który nie zostanie osiągnięty, bo zawsze wkroczy jakiś etatysta i wszystko zniszczy. Oto kilka moich refleksji na ten temat i inne pokrewne …
Moim celem jest również zwrócenie uwagi na pewne niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą mówienie o „wolnym rynku”. Ostatnio rozmawiałem z pewną osobą, która nie do końca była przekonana, że libertarianizm jest najbardziej spójną i konsekwentną doktryną ze wszystkich. Co więcej mówiła w sposób następujący: libertarianie wcale nie są konsekwentni, twierdzą, że wolny rynek jest dobry, konkurencja dobra, ale kiedy pytamy się ich o kradzież, ochronę własności i wolność, to zatrzymują się na wartościach moralnych, a dlaczego nie spytać konsekwentnie – czemu ma o tym nie decydować rynek? O tym, czy się kradnie, czy nie. Rzekomo ma tu się objawić niekonsekwencja w rozumowaniu. Kluczem do rozwiązania tego problemu jest proste stwierdzenie: nie ma czegoś takiego jak „wolny rynek”. Wszystko zaczyna się od Johna Locke’a, ojca liberalizmu i prekursora libertarianizmu, aczkolwiek zwolennika istnienia państwa. Wybitny myśliciel wyjaśnił nam, że każdy człowiek rodzi się wolny i posiada samego siebie. Jest wolny, sam decyduje o swoim losie. Oprócz zasady samoposiadania, Locke rozwija motyw pierwotnego zawłaszczenia. Jeśli człowiek (wolny) odnajdzie ziemię niczyją, może ją zająć i zacząć uprawiać – w ten sposób dochodzi do powstania własności. Cała ona należy się osobie, jaka ziemię uprawiała. Takie kultywowanie może przyjmować różne formy. Niektórzy błędnie sugerują, że Locke był współtwórcą laborystycznej teorii wartości pracy, ponieważ ma z jego myśli wypływać wątek, że „całość należy do robotnika”. To oczywiście standardowa fatałaszka, spotykana u nie byle kogo (np. w historii filozofii Bertranda Russela).
Gospodarka składa się z 3 podstawowych elementów ją konstruujących: ziemi, pracy i kapitału. Ziemia to ziemia, zwierzęta, bogactwa naturalne, rośliny etc. Praca to wkład człowieka, który ekonomizuje rozmaite czynniki ziemi, co jest związane z problemem rzadkości, który jak już kilka razy mówiliśmy jest podstawą ludzkiego działania – gdyby nie istniał problem rzadkości, własność nie miałaby sensu – jak w przypadku powietrza, z którego każdy może korzystać. W momencie zmieszania pracy i ziemi, powstają dobra kapitałowe lub konsumpcyjne, które są własnością. Jeśli zbuduję z różnych bogactw naturalnych sieć do łowienia ryb, to staje się ona moim dobrem kapitałowym. Nie ma tu żadnej teorii laborystycznej – to wszystko jest kompatybilne z lockańskim wywodem.
I tutaj z mojej strony jeszcze dwie małe uwagi. Pośród XIX-wiecznych wolnościowców amerykańskich zrodził się dziwaczny pogląd, że laissez faire powinien działać, ale nie w przypadku ziemi, gdzie mają decydować jakieś mgliste umowy społeczne czy też „jednolity podatek” (np. Benjamin Tucker, Henry George). Na szczęście ten ruch właściwie mamy za sobą. Drugą kwestią jest znacznie delikatniejsza sprawa, która wzbudza nie lada kontrowersje – tzw. własność intelektualna (WI). Nie zamierzam tutaj wnikać, bo dyskusja jest bardzo szeroka, ale warto zwrócić uwagę na WI w odniesieniu do lockanizmu. Własność dóbr jest tworzona, ponieważ występuje problem ich rzadkości; trzeba dobra ekonomizować i korzystać z nich efektywnie. Jeśli zaś chodzi o WI, to ona sama sztucznie tworzy rzadkość. Idee i patenty nie są własnością w lockańskim rozumieniu (choć nie wiemy, jak sam mistrz by do tej sprawy podszedł). One sztucznie wprowadzają problem rzadkości, stając się tym samym formą monopolu i wyłączności na stosowanie technologii, pomysłów itd.
Własność i wolność to jedyne prawa człowieka, które mają solidne podstawy moralne. Jakiekolwiek naruszenie tych zasad jest naruszeniem fundamentów wolnego społeczeństwa i powinno podlegać sankcji. W tym właśnie tkwi klucz do tego, czym jest owy wolny rynek – wolny rynek to system gospodarczy, który jest funkcją wynikającą z moralnych i prawnych podstaw prawdziwie wolnego społeczeństwa. Wolny rynek to tylko terminologiczna nazwa, która służy dzisiaj wielokrotnie za chłopca do bicia przez lewicowe środowiska. Wolny rynek to ekonomiczna nadbudówka do praw człowieka.
Stąd sytuacja przedstawia się następująco: wolny rynek jest systemem gospodarczym, jaki zostaje zorganizowany w wolnym społeczeństwie. Twierdzenie, że zawsze ktoś może przyjść i wprowadzić socjalizm, oznacza po prostu: zawsze ktoś może przyjść i zniszczyć wolne społeczeństwo. Albo prościej: każdy zawsze może zacząć kraść. Zawsze może pojawić się problem złodziejstwa. Stąd też absurdalnie niektórzy mówią o „brutalnych prawach rynku”, tudzież o „dżungli”. Wolne społeczeństwo to poszanowanie prawa własności i wolności każdej jednostki; nikt nie ma prawa naruszać nietykalności innych osób, ich własności i owoców ich pracy (Marksiści niech sobie poczytają Eugena Bohm-Bawerka zanim zaczną pisać, że owoc pracy robotnika to cały produkt, jaki wytworzy). Stąd też Witold Świrski pisze po prostu: zawsze się znajdzie jakiś złodziej, który naruszy zasady wolnego rynku. No i zgoda oczywiście, bo aby się o tym przekonać wystarczy rozejrzeć się wkoło. Parafrazując słowa Tomasza Paine’a, kiedy powoli zaczniemy się cofać w czasie do momentu powstania państwa, to przekonamy się, że jego założyciele to nikt inny jak zwykły gang. To wcale nie było tak, jak zdaje się sugerować w swojej pokojowej utopii Robert Nozick.
Powiedzmy raz jeszcze głośno i wyraźnie. Konfiskowanie pieniędzy przez państwo jest aktem naruszenia podstawowego prawa człowieka: prawa własności. Każdy zwolennik socjalizmu musi skapitulować, kiedy staje przed problemem własności. Przeszkoda jednak polega na tym, że środowiska lewicowe gustują w pomieszaniu pojęć. Klasycznym dzisiaj przykładem jest nazywanie wolnym rynkiem subwencjonowanie biznesu, stosowanie ceł, licencji na korzyść wybranych grup, czy też zwolnień z podatków dla dużych korporacji. Również zieloni socjaliści nazywają wolnym rynkiem sytuację, kiedy dochodzi do zanieczyszczenia środowiska, chociaż to już wolny rynek nie jest, bo naruszone zostają zasady Locka. Jeśli ktoś zanieczyszcza rzekę albo glebę i przez to mnie się dostaje, to oczywiście narusza moją własność. Jeśli ktoś kopci mi pod domem, albo wyrzuca odpady tak, że dostają się na moją ziemię, to również narusza moje prawa. Mówienie o „efektach zewnętrznych” to absurd. To regulacje państwowe, sprzedawanie limitów zanieczyszczeń, propagowanie dużych firm (ENRON popierał protokół w Kyoto…) doprowadzają do tego, że środowisko jest zanieczyszczane. Socjalizm może je tylko niszczyć jeszcze bardziej.
O tym, żeby się przekonać, jak wielkie błędy intelektualne popełniają socjaliści, zapraszam do przeczytania przesiąkniętego nienawiścią artykułu Wojciecha Plewy:
www.lewica.pl/?dzial=teksty&id=173
Autor pisze w nim: „Bo jeśli władza ma w całości przejść w łapy bezdusznego rynku, to po cholerę nam państwo. Zamieńmy Polskę w jeden wielki bazar, jarmark i złodziejski interes”. Oto mamy jasny dowód na to, jak można skutecznie mieszać pojęcia. Woda nie może być ogniem tak samo, jak wolny rynek nie może być złodziejskim interesem. Wojciech Plewa pała nienawiścią do „złodziejstwa”, czy w takim razie potrafi przytoczyć nam definicję „złodziejstwa”? Zwrócę się z osobistą prośbą do autora, bo aż jestem ciekaw, jak definiuje On proceder „kradzieży”. Skoro pała do niego tak ogromną nienawiścią, w takim razie powinien przeskoczyć ze skrajnej lewicy na skrajną prawicę. Kradzież to naruszenie własności innych wbrew ich woli, niezgodnie z ich decyzją. Kto wątpi w taką definicję? Dlaczego o tym mówię? Bo Wojciech Plewa jest przykładem osoby, która zauważa wiele zła w świecie. Spostrzega, że naprawdę coś jest nie tak i powinno się coś zmienić. Nie wnika w ekonomię, nie interesuje się zbytnio mechanizmami polityczno-gospodarczymi. Lecz martwią Go biedni robotnicy, rodziny żyjące w ubóstwie itd. Spostrzega przy tym, że biznes bywa paskudny, przekupuje, korumpuje etc. Do tego łatwo chwyta się tego chłopca do bicia „wolnego rynku”. Raz jeszcze powtórzmy to nie jest wolny rynek. To jest etatyzm. To jest ten „złodziejski interes”, z którym nie ma nic wspólnego libertarianizm. Wprost przeciwnie. Winę ponosi link państwo-biznes, a nie sam biznes, bo biznes bez państwa ma służyć ludziom. Jedyny sposób, aby biznes nie służył ludziom, a tylko sobie, jest ustanowienie mu prawnego statusu gwarantującego zbyt bez woli konsumentów – tą drogą jest etatyzm.
Generalnie nie mam takiej niechęci do socjalistów (nie mówię oczywiście o chuliganach, a raczej o „młodych idealistach”), bo zazwyczaj martwią się z powodu istotnych udręk dzisiejszego świata, a wybranie przez nich skrajnej lewej strony jest wynikiem zmęczenia i „nie wnikania w sprawę”. Takim samym, jak wybieranie przez drobny biznes Andrzeja Leppera. Podsumuję to tak: dajcie mi myślącego socjalistę, a zrobię z niego wolnościowca.
Wracając do głównego wątku. W warunkach istnienia państwa minimum, sytuacja jest gorsza niż w przypadku anarchokapitalistycznym. W każdym razie stoimy przed takim samym problemem. „Tak jak już napisałem poprzednio mój manifest to swego rodzaju ideał, na przeszkodzie jego realizacji stoi zła ludzka wola i tego żaden wolny rynek nie przeskoczy”. Tak kwituje Witold Świrski, ale to zdanie odnosi się do każdego systemu. Zawsze może się pojawić złodziej. Swoją drogą, mam nadzieję, że autor nie obraził się o tego „zdrajcę”. Zresztą to jest rzeczywiście kwestia na trochę później, a „zdrajców” to mamy innych. Dosyć wspomnieć o tym, że Friedrich August von Hayek to socjaldemokrata, a Milton Friedman monetarny i epistemologiczny Keynesista, ale na tym zakończę ten wątek, bo mnie jeszcze ktoś pobije za atakowanie autorytetów i idoli. Chociaż wiadomo, że obydwaj mają za sobą wielkie, trudne do przecenienia, zasługi na rzecz promowania idei wolnościowych.
Dlaczego państwo minimum jest ciężkie do pogodzenia z ideami wolnorynkowymi? Ano dlatego, że społeczeństwo wolnorynkowe jest zbudowane w oparciu o lockańskie podstawy, do których zalicza się także swoboda umów. Jak wiemy wszyscy, swoboda umów polega na możliwości dobrowolnego przekazywania uprawnień innym osobom. Co ważne, a często słabo zauważalne w tej definicji, ta swoboda umów dotyczy uprawnień przenośnych z definicji. Jednakże samoposiadanie i dysponowanie swoją własnością są uprawnieniami nieprzenośnymi, tak więc nie mogą być organizowane przez kontrakty i umowy. To umowy z nich wynikają, nie na odwrót. Przyznawanie instytucji (która wykształciła się poprzez rabunek, bo przecież wszyscy wiemy, że państwo to znakomicie zorganizowana grupa przestępcza, zrzeszająca technokratów, biznesmenów, cwaniaków, rabusi, pozytywistów, konstruktywistów etc.) prawa do nadawania uprawnień nieprzenośnych jest zniszczeniem wolnościowych zasad i ich uniwersalnego charakteru jako praw człowieka.
Witold Świrski pyta mnie na końcu swojego listu do redakcji „SP”, czy jestem zwolennikiem generała de Gaulle’a, a to ze względu na nazwę mojego adresu e-mail. Co do samego de Gaulle’a, to daleko mi do niego, chociaż miał całkiem sympatycznego ministra – Jacques’a Rueff’a, który krytykował USA za nacjonalizowanie pieniądza poprzez odchodzenie od standardu złota i łamanie międzynarodowego podziału pracy, co nasilało tendencje protekcjonistyczne. Kiedyś też swego czasu ponoć generał mówił coś o 'Europie Ojczyzn’ jako alternatywie dla UE, ale do dzisiaj są kontrowersje, co miał na myśli. Na pewno nie podobają mi się pomysły na prorodzinny system podatkowy… Zresztą pod wpływem Witold Świrskiego, zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie zmienić maila …
Jeszcze co do kwestii podatku pogłównego i „upraszczania systemu podatkowego”. Oczywiście podatek liniowy wcale nie jest taki wesoły, jak niektórzy sądzą i wiąże się z wieloma problemami. Jedyny prosty podatek to podatek pogłówny, ale zachowawcze podchodzenie do problemu wydatków budżetowych mnie bardzo martwi. Kluczem jest właśnie samo obniżanie wydatków, ponieważ one zawsze muszą zostać sfinansowane przez społeczeństwo. Owszem pewne podatki mogą być gorsze lub lepsze, albo fatalne – jak na przykład obligacje silnie hamujące rozwój efektem wypychania, ignorowanym przez większość rządowych ekonomistów. Podatki dochodowe obniżają skłonność do oszczędzania, a zatem uderzają w inwestycje. Z kolei podatki konsumpcyjne (VAT) pogarszają stopę życiową, a ich skomplikowanie nieraz przerasta możliwości ludzkiego umysłu. Podatek obrotowy także ma poważne wady.
Mówienie o podatkach i krzywej Laffera to niebezpieczeństwo. Wydatki budżetowe trzeba zmniejszać, ponieważ one zawsze prędzej czy później będą pokryte przez społeczeństwo. Samo lepsze konstruowanie systemu podatkowego może być dobre, ale efekt będzie mały, może być ryzykowny, a także może zachęcić do większego marnotrawstwa (na najlepszej drodze jest Irlandia). Nie oznacza to oczywiście, że jestem przeciwny tego typu rozwiązaniom. Lecz jest to kwestia drobna. A jeśli chodzi o podatek pogłówny (jak wiadomo najlepsza forma ze wszystkich), to nie wprowadzałbym go przy dzisiejszym budżecie i rozdymanych finansach. Skończyłoby się to protestami i takim fiaskiem jak w Wielkiej Brytanii. Chociaż był on na poziomie tylko lokalnym, to problemem pozostały rozdymane budżety jednostek samorządowych. Ludzie protestowali, bo podatek pogłówny był… zbyt wysoki! No, a jak wiadomo w demokracji wprowadza się progresje w takiej sytuacji, zamiast zlikwidować podatki albo zminimalizować. Trzeba było się najpierw wziąć za budżety i je poprzycinać, ale Lady Thatcher nie miała nad tym kontroli. Niestety.
Poza tym krzywa Laffera ma tylko pokazywać pewne tendencje i okropne konsekwencje działań interwencjonistycznych. Jednakże jest to tylko i wyłącznie konstrukcja teoretyczna i nie ma możliwości jej ilustracji. Oprócz tego każdy podatek ma swoją krzywą Laffera. Nie mówiąc o tym, że krzywa Laffera się zmienia w czasie, a w różnych okresach może nawet przyjąć kształt sinusoidalny. Efekt Laffera jest przydatny, bo tłumaczy dokładnie, jak to się dzieje, że przy rosnących podatkach wpływy maleją, oraz jak to możliwe, że nieraz przy spadających stopach podatkowych, wpływy rosną. I nic poza tym – skończmy demonizowanie Artura Laffera. Ekonomista jest od tłumaczenia działania mechanizmu rynkowego, a nie od szukania narzędzi ekspropriacji obywateli.
Mateusz Machaj
Dywagacje o kapitalisme i wolnym rynku nie maja najmniejszgo sensu!Wolnym rynkiem tez „ktos” steruje!?Kapitalizm nie ma nic wspolnego z demokracja!Tak ze mozemy wlozyc kolejne oblokane ideologie do jednego worka,gdzie juz znajduja sie:feudalizm,komunizm,faszyzm,syjonizm itp.Widocznie ta cywilizacje nie stac na cos lepszego….za niski poziom wyzszej swiadomosci rzadzacych i rzadzonych!Pozdrowienia….
Zgoda, że kapitalizm nie ma nic wspólnego z demokracją. Powiem więcej, współczesnie demokracja raczej kapitalizmowi szkodzi. Tak jak kiedyś demokracja wyniosła do władzy socjalistę Hitlera, tak teraz demokratyczna większość w parlamencie może ustanowić każdą ustawę, która godzić będzie w poszanowanie własności, w swobodę konkurencji, w wolna przedsiębiorczość. Tak się zreszta dzieje, czego Polska, a szerzej – Unia Europejska, są najlepszym przykładem. Przemożne dążenie do regulowania każdej sfery życia. To jest zaprzeczenie kapitalizmu i wolnego rynku i nie ma z nimi nic wspólnego. Ale z tego, że źle sie dzieje, nie wynika, że „dywagowanie” o kapitalizmie czy wolnym rynku nie ma sensu…
Pozdrawiam
PSz
za czasów wolneho rynku, a było to dawno jakiś mądry człek powiedział, że jak obraduje parlament to obywatele nie są pewni zycia, zdrowia i majątku, gdyż większość w parlamencie jest w stanie przegłosować każdą podłość. I jeszcze panie Jerry rząd w demokratycznym państwie jest, jak brakuje mu pieniędzy w stanie zaakceptowąc każde łajdactwo. I należy z tych dwóch rzeczy zdawać sobie sprawe.
Comments are closed.