Coraz bardziej uzasadnione wydaje się wrażenie, że rządzące „elity” – zwłaszcza te działające w skali globalnej – konsekwentnie uruchamiają mechanizmy autodestrukcyjne w jak najliczniejszych obszarach znajdujących się w jakimś stopniu pod ich polityczną, gospodarczą bądź ideologiczną kontrolą.
W obszarze edukacyjno-kulturowym nachalnie promują one coraz bardziej groteskowe formy infantylnego buntu wobec elementarnych części składowych rzeczywistości, takich jak obiektywne kryteria logicznego wnioskowania czy obiektywna ludzka tożsamość płciowa.
W obszarze relacji międzygrupowych uporczywie forsują one neomarksistowską atmosferę permanentnego konfliktu, niezaspokajalnych roszczeń i wszechobecnego resentymentu, której doskonałym przykładem jest choćby to, co funkcjonuje w USA pod mianem „antyrasizmu” (w nawiązaniu do punktu poprzedniego, ostatnio coraz częściej „okazuje się”, że rasistowska jest nawet nauczana w dotychczasowej formie matematyka).
W obszarze makroekonomicznym coraz chętniej deklarują one, że pojęcie długu publicznego traci swoje dotychczasowe znaczenie, bo zawsze można go „zadrukować” monetarną makulaturą, co równa się zupełnie otwartemu kierowaniu globalnej gospodarki ku scenariuszowi przewlekłej stagflacji bądź hiperinflacyjnej implozji.
Wreszcie w obszarze rozwoju gospodarczego coraz częściej perorują one o konieczności wejścia na ścieżkę „zerowego wzrostu”, co w praktyce prowadzić musi do zapaści cywilizacji przemysłowej wraz z jej wszystkimi osiągnięciami (zgodnie z zasadą, że „aby utrzymać się w tym samym miejscu, trzeba biec ile sił”, z czego wynika, iż stanięcie w miejscu równa się nie równowadze, ale konsekwentnej retrogresji).
Pytanie brzmi teraz: dlaczego globalne „elity” postanowiły podjąć tak uparcie zabójcze i samobójcze działania, które należałoby określić mianem nie tyle „wielkiego resetu”, co „wielkiego delete’u” – i to takiego, który skasuje również kasujących? W końcu nie sposób sobie wyobrazić, aby były one w stanie zachowywać swoją „elitarną” pozycję nie zdając sobie sprawy z jednoznacznie niszczycielskich skutków wdrażania powyższych agend – zwłaszcza biorąc pod uwagę ich wzajemne napędzanie się i umacnianie.
Być może odpowiedź na niniejszą zagwozdkę kryje się w typologii zła zaproponowanej przez Rudolfa Steinera, wedle której wyróżnić można zło lucyferyczne, arymaniczne i soratyczne. Z typologii tej wynika, że nie każdy rodzaj złych działań musi się wiązać z konwencjonalnie rozumianymi korzyściami dla złoczyńcy, co pozwala na znaczne rozszerzenie gamy intencji możliwych do przypisania „elitom”.
Zło lucyferyczne to autodestrukcyjny hedonizm zaciemniający rozum, deformujący sumienie i pozbawiający wolę wszelkiej dyscypliny – zachowania kojarzące się z „uciechami” markiza de Sade. Jest to zło impulsywne i krótkoterminowe, w którym gustują „elity” na dorobku, doskonalące dopiero metody pasożytowania na produktywnej części społeczeństwa i łatwo zachłystujące się uzyskanym w ten sposób bogactwem. Tym samym jest to ten rodzaj zła, który najszybciej uzależnia, ale jednocześnie najszybciej przestaje dawać satysfakcję.
Zło arymaniczne to narzucona kontrola o systemowym charakterze – polityczny i biurokratyczny totalitaryzm, socjoinżynieryjna manipulacja itp. Folgowanie temu gatunkowi zła wymaga sporej dyscypliny organizacyjnej i długoterminowego planowania, więc odnośna satysfakcja wyczerpuje się znacznie wolniej, niż ta związana z jego lucyferycznym odpowiednikiem. Wydaje się jednak, że i na tym polu dzisiejsze „elity” osiągnęły już tyle, ile mogły, zaś reżim sanitarystyczny ostatniego półtorarocza jest tutaj koronną zdobyczą, zadającą produktywnej części społeczeństwa cios na tyle dotkliwy, że musi się on odbić rykoszetem na samej arymanicznej strukturze kontroli, prowadząc do jej stopniowego uwiądu.
Tutaj dochodzimy do ostatecznej formy zła – zła soratycznego – które polega na sianiu chaosu i zniszczenia rozumianego jako cel sam w sobie. Innymi słowy, w momencie gdy arymaniczne struktury kontroli i pasożytnictwa osiągają swoją maksymalną dopuszczalną masę i zaczynają się walić pod własnym ciężarem, jedynym pozostałym źródłem satysfakcji dla „elit” jest już wyłącznie uczynienie postępującej systemowej destrukcji zjawiskiem maksymalnie dotkliwym i upokarzającym dla swoich ofiar, zwłaszcza na poziomie mentalnym. Stąd zorganizowana wola maksymalnego pozbawienia ludzi – zwłaszcza tych młodszych – ich intelektualnej, moralnej i duchowej trzeźwości w zakresie postrzegania otaczającej rzeczywistości, w tym wmówienia im, że źródłem obserwowanej destrukcji jest w ostatecznym rachunku nie wichrzycielstwo „elit”, tylko „opresyjny patriarchat”, „systemowy rasizm”, „nieskrępowany kapitalizm”, „katastrofa klimatyczna” czy wszelkie inne ideologiczne straszaki spreparowane i nachalnie promowane przez owe „elity”.
Jaki konstruktywny wniosek wyłania się z powyższej analizy? Przede wszystkim taki, że nie ma już sensu zabiegać o „wymianę elit” czy „systemową transformację” – zwłaszcza na poziomie globalnym – bo jest już na to o wiele za późno. Należy raczej przyjąć podejście „benedyktyńskie” i zabiegać o to, żeby uczynić swoją „małą ojczyznę” – swoją wyspę cywilizowanego życia – maksymalnie niezależną pod względem organizacyjnym i maksymalnie zdrową pod względem intelektualno-kulturowym. Jednocześnie warto zidentyfikować inne potencjalne tego rodzaju wyspy i nawiązać z nimi współpracę – w takim stopniu, w jakim umożliwiają to warunki „soratycznych” zaburzeń komunikacyjnych i blokad logistycznych. Liczenie bowiem na to, że odwróci się kumulację opisanych wyżej niszczycielskich procesów, zdaje się być podręcznikowym wręcz przykładem „kopania się z koniem” i marnotrawienia mentalnych zasobów, które można lepiej spożytkować zupełnie gdzie indziej.
Jeśli komuś narzuca się podobne skojarzenie, to można nazwać opisywane tu podejście odmianą strageii „prepperskiej”, z tym, że jest to przede wszystkim „prepperyzm” intelektualny i kulturowy, nie fizyczny, medyczny czy inżynieryjny. Kiedy jednak ma się świadomość, że najpotężniejsze globalne ośrodki wpływu czerpią perwersyjną satysfakcję już wyłącznie z upartego rujnowania cywilizacji, to najroztropnijeszym, co można uczynić, jest zadbanie o to, żeby swój osobisty kawałek cywilizacji otoczyć jak najsolidniejszym murem obronnym. Jest to w gruncie rzeczy konstatacja optymistyczna, bo gdy już ostatecznie rozpadnie się to, co się rozpaść musi, to może się okazać, że dzieła ewentualnej odbudowy będzie się dokonywać w świecie dużo bardziej zdecentralizowanym i wielobiegunowym – a więc dużo bardziej wolnym i samoświadomym. Ta perspektywa będzie jednak dostępna wyłącznie tym, którzy dokonają w międzyczasie benedyktyńskiej pracy ocalenia tego wszystkiego, co prawdziwe, dobre i piękne, a co soratyczne „elity” usilnie starają się wydać na zatracenie razem ze sobą.
Jakub Bożydar Wiśniewski
[…] niewiadoma. Jedyne zatem, co można uczynić w ramach roztropnego wyjścia jej na spotkanie, to kultywować lokalne „benedyktyńskie” wspólnoty, które mają jak najmniej wspólnego z jej definiującymi cechami. Wyłącznie wtedy można bowiem […]
Comments are closed.