Kilar twierdził, że muzyka ma niezwykłą siłę oddziaływania na słuchaczy. Potrafi przenieść w mistyczne stany, ale także zwieść na manowce i popchnąć do zła. Po śmierci kompozytora wiele osób przyznało, że nawróciło się słuchając jego muzyki.

Kiedyś, przy okazji rozmowy o „Bolero” Ravela, którym pan Wojciech nieustannie się zachwycał, powiedział mi, że muzyka ma moc wręcz fizycznego oddziaływania na człowieka.
– Nieodparty jest wpływ Bolera, utworu, który uważam za jeden z najwspanialszych w historii. To nie książka, którą pani przeczyta, zamknie i odłoży, czy obraz, przed którym chwilę postoimy – mówił. – „Ulisses” Joyce’a leży, czekając, żeby go wziąć do ręki, obrazy Vermeera czekają na nasze spojrzenie, a muzyka atakuje. Posadzą panią na kilkanaście minut w sali koncertowej, żeby mogła pani wysłuchać Bolera i nie wypada wyjść obojętnym, kiedy coś niezwykłego zaczyna się w człowieku dziać. Snując rozważania estetyczne, zapomina się, że muzyka działa na nasz krwioobieg, nerwy, słuch. Podnosi ciśnienie, wzmaga rytm krwi, naciera na nas. Przypomina siły przyrody – lawinę, burzę. W związku z tym jej siła może być nawet złowroga. Bywa nieuczciwa, bo potrafi uwieść w myśl fałszywej idei.

Siła, która uwodzi i atakuje

Jak zwykle, po wypowiedzeniu tezy obrazował ją przykładem. Według niego, dowodem na ogromną moc muzyki, zdolnej nawet zwodzić na manowce, było wykorzystywanie propagandowych pieśni nazistowskich. Do historii przeszły uwodzicielskie wykonania intonowanego w uniesieniu przez młodych z Hitlerjugend: „Tommorow belongs to me” w filmie „Kabaret” Boba Fosse’a. Świetnie skomponowane utwory śpiewane przez chóry zapalały do pracy masy w epoce stalinowskiej. Jeszcze dziś pokolenie lat czterdziestych potrafi zanucić pieśni ówczesnych junaków.
– Muzyka plemion pierwotnych ma działanie wręcz magiczne, bywało, że nawet ubezwłasnowolniała słuchaczy – przytaknęłam. Pomyślałam o mocy muzyki pana Wojciecha, często budowanej na wielokrotnym powtarzaniu fraz, które jak w „Bolero” niepostrzeżenie wprowadzają w swoisty trans. O jej słodyczy spływającej do uszu słuchaczy potężną strugą miodu – wszechogarniającą admiracją Stwórcy i stworzenia.
– W miarę upływających lat był coraz bardziej skupiony i odczuwał coraz lepszy kontakt z czasem wiecznym, który nie upływa, ale trwa, gdyż nie ma początku ani końca – charakteryzuje kompozycje przyjaciela prof. Andrzej Jasiński. – Jeśli ktoś jest wrażliwy, to natychmiast wychwyci tę właściwość jego pełnych powtarzających się dźwięków kompozycji. Ten zabieg wyraża maksymalne skupienie, a zarazem wyłączenie z doczesnej rzeczywistości. Tym sposobem jego muzyka przenosi nas w jakieś pozaziemskie, wieczne trwanie, w czas biblijny, bo u Boga jest wieczne „teraz”. Pan Wojciech, nie znając tych słów, jakby do nich nawiązał w jednej z naszych rozmów:
– Dla człowieka najbardziej niepojęta jest wieczność. Nigdy nie zrozumiemy, jak to jest, że Bóg był zawsze. To jest nasze wyobrażenie, że coś się musi gdzieś zacząć. Ludzkie myślenie nie ogarnia wieczności, czyli istnienia bez końca, bo samo się kończy razem ze śmiercią myślącego.
(…)

Taki ciężar gniecie piersi

1 września 2013 roku w rocznicę wybuchu II wojny światowej okazało się, że Wojciech Kilar będzie musiał stoczyć swoją batalię z nowotworem. Tę wiadomość otrzymał w Kielcach, gdzie w Filharmonii Świętokrzyskiej miał odebrać pierwszą Polską Nagrodę Pokoju.
– Zawroty głowy obserwowaliśmy u niego już od jakiegoś czasu – opowiada Wojciech Krajewski. – Szedł sobie i nagle jak pajacykowi zginały mu się ręce i nogi. Raz to się nawet musiał chwycić ściany.
O tej dolegliwości pojawiającej się u pana Wojciecha wspominała mi jego żona kilkanaście lat wcześniej. Kiedy rozmawiałam z nim o trapiących nas problemach zdrowotnych, zwierzył się, że po operacji by-passów zaczął cierpieć na nawracające zawroty głowy, które nazywał „pogodowymi”. Czasem zdarzały mu się nawet przy zwykłych ruchach szyi. Jedni lekarze uważali, że pochodzą od kręgosłupa, inni – że to zaburzenia błędnika. Tomografię głowy wykonano mu kilkanaście lat wcześniej, a potem nie kwapił się do ponownych badań.
(…)
Poza tym pan Wojciech miał nieprawdopodobną zdolność zapominania o swoich chorobach i traktowania ich z dystansem. Zostało mi w pamięci, jak prosił mnie, żebym go asekurowała, kiedy wchodził na piętro swojego domu po 19 schodach. Policzył je Wojciech Krajewski, przejmując się tym, jak wiele kompozytor musi ich pokonywać po powrocie ze szpitala. To było jakiś czas po tym, jak 3 maja 2012 roku pan Wojciech przewrócił się na ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Zjadł wtedy obiad w Grand Hotelu i tłumaczył to nagłym spadkiem ciśnienia spowodowanym zbyt pełnym żołądkiem. Tego dnia rano odebrał Order Orła Białego w Warszawie, w ogromnym upale przyszedł do hotelu, gdzie czekał na niego Wojciech Krajewski i po południu dojechali do Łodzi. W jego papierach zachował się wyblakły elektrokardiogram z tamtą datą wykonany przez pracowników pogotowia. Zapis pracy serca kompozytora, które nie przeczuwało, co się szykuje.
(…)
Nigdy nie zapytał, jaki to nowotwór. Po operacji z prawej strony czaszki brakowało mu części kości. To miejsce, tak jak ciemiączko u niemowląt, musiał chronić przed nagłym uderzeniem. Mógł się przecież próbować schylić po książkę, a czytał je całymi tonami, i przez przypadek uszkodzić bezbronną, niezabezpieczoną kośćmi głowę.
(…)
Zaczęło mu brakować sił, nie tylko na to, żeby wejść po schodach do pokoju z fortepianem, ale nawet by czytać brewiarz czy modlić się na różańcu. Musiał wtedy pamiętać, że o tym, co czuje, napisał jego ulubiony poeta Jarosław Iwaszkiewicz. Nie trzeba było brać jego tomów do ręki, żeby przypomnieć sobie celne słowa z wiersza „Niewygoda”:

Niewygodna ta pogoda, niewygodny wiatr,
Niewygodna taka czapka, taki krótki szal,
Niewygodna marynarka, niewygodny but,
Taki ciężar gniecie piersi, taki ciężki piach,
Takie niewygodne życie, taki pusty dom (…)
(…)

Boję się umierania

– Boi się pan śmierci? – zapytałam kompozytora podczas jednej z rozmów, kiedy  jego odejście wydawało się odległe o lata świetlne. Zaśmiał się poruszony moją bezpośredniością.
– Właściwie to się na nią cieszę. Ale jak wszyscy, boję się formy umierania,
cierpienia przed nią, jak to ze mną będzie. Choć ja, jako sercowiec, mam pewną szansę, że zostanę trafiony od razu. Dość dużo się w życiu nachorowałem, ale myślę, że to była łaska, bo poznałem, jak to jest. Jeszcze jako tako się trzymam.  Przeważnie ludzie mówią, że na starość boją się zmian w swojej psychice. Ale kiedy one przychodzą, okazuje się, że nawet nie zdają sobie z tego sprawy, bo już żyją w innym świecie.
(…)
Musiał być wtedy niespokojny i zmęczony. Pewnie oddychał szybko, jak po wysiłku spowodowanym ciężkim marszem, po którym nie dano mu ani chwili na odpoczynek. A przecież czekało go kolejne przejście, to najdłuższe i najważniejsze.
(…)
Zmarł za piętnaście dziewiąta, a może piętnaście po dziewiątej rano 29 grudnia 2013, w niedzielę Świętej Rodziny. Czuwający przy nim byli tak przejęci, że czas na zegarze zlał się w ich głowach w  jedną godzinę śmierci.
(…)
– Od dawna chciałem napisać symfonię – zwierzył mi się pan Wojciech, zanim jeszcze skomponował September Symphony. – Miała się nazywać Simfonia di  Paschua i przedstawiać Triduum Paschalne i Wielką Niedzielę. Ale, jak się okazało, znalazłem na to pomysł literacki, duchowy, ale nie rzemieślniczy i partytura spoczęła na dnie szuflady. I będzie tam spoczywać aż do likwidacji jej biblioteki kiedyś, przez kogoś.

Fragment książki Barbary Gruszki-Zych pt. „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara”, Wydawnictwo Niecałe.