Gdyby miało być jak po dżumie z XIV wieku, to wszystko, co można napisać byłoby czczym gadaniem. Jeśli zaś COVID-19 i szok po nim ustąpi jakoś wczesnym latem, to wrócimy do „business as usual” z pewnymi korektami. A na krótką metę z pewnością nie będzie istotnych zmian w sposobach pracy.
Nie ma żadnego dobrego powodu, aby uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie przewidzieć dokładnie skutki natarcia nowego koronawirusa, który uparł się akurat teraz dopiec ludziom.
Będzie jak będzie, ale zapewne ani tak źle jak się kracze, ani zupełnie inaczej, niż było do tej pory. Świat rozwija się i zmienia pod wpływem tysięcy impulsów, a ta czy inna choroba to tylko jeden z nich, z reguły nie najważniejszy.
Kiedyś było inaczej, ale wtedy nie znaliśmy etiologii chorób, więc szalały do woli, jak tylko mogły. Skutki były straszne, ale istnieją przesłanki, że je wyolbrzymiamy. Przykładem są oceny liczby zgonów z powodu pandemii dżumy, która w Europie zabijała w latach 1347-51, a wcześniej w Azji, skąd się wzięła. Nikt wtedy dokładnie nie liczył ofiar, a strach zawsze ma wielkie oczy. Szacunki mówią o 75 mln do 200 mln ofiar śmiertelnych w Eurazji, czyli najwyższa liczba jest prawie trzykrotnie większa od najmniejszej.
Niezależnie od liczby zgonów, skutki czarnej śmierci były potężne i dalekosiężne, przy czym najważniejszy efekt nastąpił dopiero ponad 400 lat później. Było nim tworzenie się rynku pracy w Anglii.
Zabrakło rąk na wsi, więc dla ochrony interesów właścicieli ziemskich król Edward III uciekł się do ustanowienia zakazów poruszania się ludu po kraju i do praw zabraniających wzrostu płac i cen. Skutkiem były rewolty.
Dopiero z czasem mobilność wzrosła do poziomu wcześniej nie do wyobrażenia. Dotychczas sztywne podziały społeczne zaczęły się zacierać i powstawały warunki wyodrębnienia się klasy zwanej dzisiaj średnią.
XIV-wieczna dżuma i XIX-wieczna rewolucja przemysłowa
Obecnie wiemy, że czarna śmierć przyspieszyła umieranie ustroju feudalnego i zapoczątkowała przemiany, które doprowadziły Anglię do rewolucji przemysłowej. Ta wybuchłaby i bez dżumy sprzed niemal połowy tysiąclecia, ale nie byłaby tą rewolucją przemysłową, o której się uczyliśmy i uczymy.
Teraz media są pełne siwych głów zapowiadających rzekome, gruntowne zmiany, jakie miałyby nastąpić po pandemii. Wtórują im młodociani publicyści formułujący różne ekstrawaganckie oczekiwania.
Wniosek z tego płynie taki, że ze światem coś jest mocno nie tak, skoro i starzy, i młodzi oczekują zmian. Oczywiście nie nastąpią one z roku na rok, a gdy już nadejdą nie będą takie, jakich by chcieli. W dodatku to nie pandemia COVID-19 je wyzwoli.
Tak się złożyło, że jesienią 2019 roku ukazała się za oceanem książka historyka z Yale o społeczeństwach w trakcie epidemii od czarnej śmierci do dzisiaj („Epidemics in Society: From the Black Death to the Present” – „Epidemie w społeczeństwie: od Czarnej Śmierci do dzisiaj” – tłum. red.). Jej autor, profesor Frank Snowden, jest znawcą dziejów medycyny. Zwraca uwagę, że zaskakująco dużo spośród sposobów radzenia sobie z plagami chorób zakaźnych ma źródła przed wiekami i nie zmieniły zasadniczo swej istoty.
Prof. Jacek Wojtysiak z KUL przypomina, że na pierwszą kwarantannę, czyli czterdziestodniowe odosobnienie, miał udać się biblijny Dawid, późniejszy król Izraela. Snowden pisze natomiast, że tak długą izolację osób zarażonych i podejrzewanych o zarażenie powtórzyli w 1347 roku Wenecjanie i Florentczycy. Sposób ten nadal jest na czele podejmowanych współcześnie działań w razie epidemii, co prawda trwa krócej, ale często obejmuje całe społeczeństwa.
Współcześni lekarze, zmagający się z chorobami zakaźnymi, noszą ubiory przypominające stroje astronautów. W XIV wieku medycy przyoblekali odzienie nasączone woskiem, a na rycinach lub obrazach z epoki widać osobników w maskach z długimi dziobami. Dzioby nie były bronią na kostuchę, sypano w nie zioła sadząc, że oczyszczają morowe powietrze zanim zostanie nabrane w płuca. Wosk jakoś się sprawdzał, bo odstraszał pchły przenoszące bakterie dżumy.
Inny wspólny i chyba najważniejszy element łączący odległą przeszłość ze współczesnością to epidemiczny katalizator rosnącej akceptacji dla władzy, kiedyś króla czy księcia, dziś rządów.
Gdy śmierć zagląda w oczy, niespokojnym masom potrzebna jest silniejsza i jak najsprawniejsza władza z jej zapleczem militarnym, administracyjnym, finansowym czy organizacyjnym.
W średniowiecznej Florencji ustanowiono więc urzędników ds. zdrowia z nadzwyczajnymi uprawnieniami siłowymi do przeciwdziałania zarazie. Byli to protoplaści dzisiejszych ministrów zdrowia i szefów sanepidu. Władza wprowadzała siłą, gwałtem i terrorem kordony sanitarne.
Ludzi zdrowych, ale w wielkim strachu było więcej, zatem reperkusje polityczne takich i podobnych posunięć nie były groźne dla władzy.
Gorzej, gdy władza była obca. W XVIII wieku, w zamiarze zatrzymania kolejnej fali dżumy, Austria odgrodziła wojskiem od reszty Europy całe Bałkany. Półtora wieku temu Brytyjczycy wrócili do kordonów w próbach powstrzymania dżumy w Indiach. Można się założyć, że powodował nimi własny interes, a nie troska o los tubylców, więc mieszkańcy bardziej bali się poczynań białych panów niż samej plagi. Nie była to najważniejsza przyczyna wybuchu w Indiach dążeń do samostanowienia, ale też nie można jej pomijać.
Nie zdajemy sobie sprawy, że XIX-wieczna przebudowa Paryża z tak zachwycającym efektem urbanistycznym miała swoje podłoże w obawach Napoleona III i jego otoczenia przed miazmatami, czyli jakoś zatrutym powietrzem, które mogłoby znowu wywołać cholerę.
Uznano zatem, zbiegiem okoliczności całkiem słusznie, że miasto trzeba przewietrzyć i wpuścić w jego mury jak najwięcej słońca. Stąd, z braku stołecznego i wojewódzkiego konserwatora zabytków, wielkie wyburzenia, Plac Gwiazdy, przemianowany w 1970 roku na Plac Charles’a de Gaulle’a, i szerokie jak nigdzie aleje.
Z czasem, w obawie przed cholerą i innymi chorobami atakującymi układ pokarmowy, wprowadzono pierwsze standardy higieniczno-sanitarne w mieszkalnictwie i innych obszarach życia codziennego.
Mało prawdopodobne duże zmiany na rynku pracy
Historia przypomina, żeby w przewidywaniu błyskawicznych zmian i gwałtownego postępu w wyniku niespodziewanego impulsu nie być nadmiernie wyrywnym.
Powtarzane są opinie, że koronawirus może przyczynić się do przewrotu polegającego na zdalnym świadczeniu pracy, np. z domu czy – jak wielu by wolało – z plaży. Są to oczekiwania z gatunku „czekaj tatka latka”.
Przede wszystkim jesteśmy istotami społecznymi, więc ograniczenie kontaktów międzyludzkich do najbliższych domowników doprowadziłoby do zrujnowania rodziny jako podstawy społeczeństwa.
Patrząc z bardzo praktycznego punktu widzenia – nie ma dzisiaj żadnych możliwości wprowadzenia zdalnej pracy na wielką skalę w przemyśle i w większości usług. Usługi biurowe typu odpowiadanie na listy czy przygotowywanie prezentacji to drobny ułamek globalnego sektora usług, których nie da się lub nie ma sensu świadczyć w domach. Na tej zasadzie można się spodziewać, że posiłki na wynos nie zastąpią wieczorów spędzanych w restauracji.
Podobnie jest z edukacją. Dzieci uwielbiają być w towarzystwie rówieśników, dłuższe zamknięcie w domach to dla nich koszmar. System szkolny przejmujący (najczęściej bezpłatnie) opiekę nad dziećmi i młodzieżą na pół dnia lub dłużej umożliwia rodzicom pracę zawodową i zabezpiecza ich przed niemal pewną utratą zdrowia psychicznego, gdyby musieli spędzać całe dnie z latoroślą przez dekadę albo więcej.
Udogodnienia w postaci dostępu do pomocy edukacyjnych umieszczonych w sieci są i powinny zostać dodatkiem do fizycznej obecności dzieci w szkołach. Dodatek ten powinien być jednak i większy, i lepszy. Oczekiwałoby się np. dużego dofinansowywania przez MEN społecznych inicjatyw edukacyjnych, np. w postaci polskiej wersji Khan Academy.
Idea pracy na odległość ma swoje pułapki. Banki nie wysłały kilka lat temu swoich pracowników z pierwszej linii do pracy domowej, tylko po prostu ich pozwalniały, przerzucając wszystkie czynności związane z przelewami oraz innymi transakcjami bankowymi na klientów działających w bankowości internetowej czy mobilnej. Tego rodzaju zmiany nie mają źródła w atakach wirusów.
Na długo przed pandemią doświadczyłem na własnej skórze nowego dla mnie przykładu przechodzenia na pracę zdalną. Chodziło o tzw. likwidację szkody samochodowej.
Likwidator nie przyjechał do garażu, przesłał za to na mój smartfon link uruchamiający transmisję video, dzięki której dokładnie obejrzał uszkodzenia i porobił zdjęcia. Za częściowym wyprowadzeniem człowieka z tej procedury stały potrzeby lub chęci redukowania kosztów i przyspieszenia procedur, by poprawić pozycję konkurencyjną towarzystwa ubezpieczeniowego.
Puste ulice i wymiecione tłumy z pałaców konsumpcji to znakomita okazja do najrozmaitszych prób oraz eksperymentów optymalizacji kosztów pracy. Dla niektórych grup zawodowych brzmi to złowrogo, ale okres pandemii zapewne przyspieszy wdrażanie nowych pomysłów.
Najbardziej prawdopodobnym polem jest zdalna sprzedaż, która jest w stanie wyrugować z rynku pracy setki milionów sprzedawców. Wystarczy dopracować logistykę dostaw i zwrotów, na co mogą zarobić koszty uwolnione przez zmniejszanie rozmiarów tradycyjnego handlu.
W odwodzie migracja
Jakiś czas po pandemii będzie z pracą znacznie lepiej niż się obawiamy, ponieważ cały świat i poszczególne państwa ruszą z impetem do odrabiania strat po przymusowym postoju. W średnim i długim okresie dojdą jednak dziesiątki innych czynników dziś nieznanych, więc przewidywanie staje się zajęciem równie sensownym jak lanie wosku w Andrzejki.
Przynajmniej przez kilka dekad podaż pracy pozostanie w skali globalnej wielka i będzie rosnąć, a już z pewnością nie będzie spadać. Rezerwuary pracy w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej są nadal pełne, a odstąpienie od globalizacji w oczekiwanych warunkach pokojowych nie wchodzi w rachubę.
Ze względu na warunki demograficzne Zachód jest przypadkiem szczególnym. Jeśli prędzej czy później, mimo postępującej automatyzacji, brak rąk do pracy będzie coraz dotkliwszy, miną obawy przed migrantami. Podobnie jak nie mieli tych obaw w XVIII i XIX plantatorzy z USA, Niemcy, którzy sprowadzili 60 lat temu do siebie miliony gastarbeiterów, a 15 lat temu także Brytyjczycy.
Uprzedzenia i bojaźń wobec obcych przegrają na Zachodzie z pragnieniem utrzymania jak najwyższej konsumpcji oraz wszelkich wygód. Ogromną rolę w migracjach ekonomicznych odegra też dążenie do emancypacji dochodowej wyrażane przez ponad 6 miliardów ludzi z wymienionych już trzech biednych kontynentów.
Przykładem akceptowania imigrantów jest opieka pielęgniarska i życiowa nad ludźmi chorymi czy niedołężnymi. Już dziś bogate państwa europejskie sprowadzają setki tysięcy opiekunek z takich państw jak Polska, Litwa, Rumunia czy Bułgaria.
To samo dotyczy lekarzy. W rezultacie statystyki OECD pokazują, że od 2000 do 2017 r. liczba lekarzy w Polsce wzrosła zaledwie o 6 proc., podczas gdy w Niemczech i USA o 30 proc., w Hiszpanii o 40 proc., a w Wielkiej Brytanii o 60 proc. Jeszcze gorzej jest u nas z personelem pielęgniarskim. W Polsce przyrost jego liczebności wyniósł w tym samym okresie 2 proc., w Niemczech 30 proc., a w Słowenii 50 proc. itd.
Po kataklizmach gospodarki podnoszą się sprawnie
Gdy pandemia wygaśnie to w najogólniejszym planie można się spodziewać prób utrzymania, a nawet rozszerzenia wzmożonej kontroli państw nad społeczeństwem i gospodarką. Liczne będą próby pójścia złym śladem Edwarda III i początkowo nie napotkają bardzo silnego oporu.
Sprzeciw wzrośnie i zniweczy plany umocnienia roli państwa w gospodarce Zachodu, dopiero gdy ludzie wypatrujący silniejszego państwa dojdą po raz kolejny do słusznego wniosku, że urzędnicy obojętnie którego szczebla nie mają żadnej przewagi w wiedzy, doświadczeniu, umiejętnościach zarządczych oraz intelekcie od „zwykłych” przedsiębiorców i wybitnych biznesmenów.
Historia się nie powtarza, bo nie musi, wystarczy, że się uczy. Wielkie zapaści gospodarcze były najczęściej powodowane przez wojny. Jednak annały są również pełne opisów katastrof ekonomicznych wywołanych przez ekscesy finansowe. Tysiące zamożnych ludzi straciło wszystko np. w wyniku manii tulipanowej szalejącej w XVII-wiecznych Niderlandach. Kryzys z 2008 roku też miał podłoże w spekulacjach finansowych.
Reguła brzmi, że po kataklizmach i wojnach gospodarki podnoszą się szybciej niż po kryzysach wywołanych przez chciwość i obchodzenie podstawowych praw ekonomii w błędnym przekonaniu, że co jak co, ale „tym razem naprawdę jest inaczej”.
Kluczowy jest czynnik zaufania. W przypadku kataklizmów i wojen – działań zmierzających do odbudowy nie zakłóca bojaźń czy wręcz przekonanie, że nasze wysiłki pójdą na marne.
Nie boimy się, że natyramy się bez sensu, ponieważ powtarzamy dla zagłuszenia samych siebie, że poprzednio Wezuwiusz wybuchł aż dwa tysiące lat temu, a napastnik, który napadł na nas zbrojnie został pokonany i nie ma nawet prawa pisnąć.
Dzięki historykom gospodarczym z Uniwersytetu Groningen wiadomo np., że wycieńczona wojną gospodarka Włoch urosła w samym 1946 roku aż o 35 proc., a już w 1949 r. odrobiła straty wojenne.
W Niemczech wojna odcisnęła swoje piętno jeszcze mocniej. Od 1944 do 1946 r. gospodarka skurczyła się o dwie trzecie (66 proc.), ale potem przez całą dekadę rosła o średnio 12 proc. rocznie. Swoją rolę odegrał Plan Marshalla, ale nie był głównym czynnikiem przyspieszenia.
W Polsce też mieliśmy całkiem dobre trzy lata, ale po 1949 r. zacisnęła się pętla stalinizmu i się skończyło – entuzjazm, a przynajmniej dobre chęci i zorganizowaną pracę, zastąpiły bitwy o handel oraz wojny na huty i czołgi z soldateską amerykańską.
W przypadku kryzysów finansowych i gospodarczych zawsze można wskazać winnych, a wówczas naprawa tego, co popsute idzie ludziom znacznie gorzej, ponieważ mogą sądzić – i nie bez racji – że niebawem do głosu znowu dojdą winni ekscesów finansowych i popsują po raz kolejny. Można to nazwać syndromem Syzyfa.
Zapaść ekonomiczna po pandemii w związku z koronawirusem wywołującym COVID-19 przeminie szybko, a być może nawet szybciej, bo jest to ten kryzys, który nie ma winnych. Stawiać Chińczyków pod pręgierzem za prawdziwe i rzekome błędy w pierwszych tygodniach nie jest mądre. Gdyby zaczęło się np. w USA, czy na Wyspach Brytyjskich, to sądząc po początkowych tam reakcjach, mogłoby być z pandemią znacznie gorzej.
Świat do tego nie dojrzał, więc nie dawajmy wiary ocenom, że tuż za rogiem czai się wiekopomna przemiana polegająca na tym, że przestaniemy produkować i niszczyć środowisko na rzecz coraz bardziej wybujałej konsumpcji. A owa zmiana miałaby nastąpić tylko dlatego, że dotarło do nas, iż nie żyjemy dla nieustannej imprezy, a w celu jeszcze wprawdzie niezdefiniowanym, ale z pewnością wyższym.
Jan Cipiur