Sejm ostatecznie przegłosował nową ustawę oświatową. Ustawę z jednej strony pod wieloma względami kuriozalną, z drugiej eksperymentalną, gdzie królikami doświadczalnymi staną się najmłodsze dzieci.
Mimo masowych protestów ze strony rodziców, dziesiątek tysięcy podpisów, zorganizowanych akcji protestacyjnych w całym kraju, mimo obaw i sceptycyzmu wielu ekspertów, Sejm ostatecznie przegłosował nową ustawę oświatową, której jednym ze sztandarowych punktów jest obniżenie o rok wieku szkolnego. To pierwszy przypadek w wolnej Polsce, aby rodzice w proteście przeciw rządowym pomysłom tak się zorganizowali i tak się poświęcili. Dziś na założonych przez siebie forach internetowych wątpią w sens uczestnictwa w życiu publicznym skoro „i tak ich głosu nikt nie słucha”, „rząd wie lepiej”, a „pani minister Hall w ogóle nie traktowała ich jako równorzędnych partnerów do rozmów” i nawołują: „Giertych wróć!”.
Ponieważ ustawę i odpowiednie zapisy zmieniano wielokrotnie w ostatecznym wyniku przegłosowany został dokument, który z pewnością będzie pretendował do mało zaszczytnego miana ustawodawczego bubla roku. Gdy na pierwotnej wersji ustawy biuro analiz sejmowych nie zostawiło suchej nitki, zamówiono drugą opinię – tym razem już korzystną. Potem zapisy zmieniały się jak w kalejdoskopie; jednego dnia sześciolatek miał prawo do edukacji, drugiego obowiązek. Jednego miał prawo do zabawy w przedszkolu, drugiego obowiązek nauki w szkole.
Przyjęta ustawa jest również fenomenem z innego powodu. Oto bowiem ustawę przegłosowuje większość koalicyjna przy poparciu rządu, dbającego przecież w najdrobniejszych detalach o swój wizerunek. A według sondażu z listopada 2008 roku aż 79 proc. badanych było przeciw obniżeniu wieku szkolnego. Przeciw ustawie masowo protestują rodzice. Czy przegłosowana ustawa ma jakieś swoje drugie dno i dlatego musiała zostać uchwalona? Nie tak dawno pojawiły się sugestie, również na łamach „Rzeczpospolitej”, że obniżenie wieku szkolnego to zaczątek prywatyzacji systemu edukacyjnego. A może ten trop nie jest właściwy, bo w rzeczywistości chodzi o to, że wydawcy mają już gotowe podręczniki napisane w oparciu o nową podstawę programową?
Tak czy inaczej w sprawie edukacji najmłodszych rząd i ministerstwo postąpili bardzo nieodpowiedzialnie. Po pierwsze, że w ten sposób zrażają do siebie wielu swoich własnych wyborców, choć akurat to najmniejsze zmartwienie. Po drugie, że aby tylko uchwalić wiekopomną ustawę, wprowadzają ją w fatalnej formie, mimo że szkoły, nauczyciele i samorządy, a przede wszystkim samo ministerstwo są do niej kompletnie nieprzygotowani. Po trzecie wreszcie i najważniejsze, że krzywdzą w ten sposób dzieci i łamią prawo rodziców do wzięcia odpowiedzialności za edukację własnych dzieci. Wielu zawiedzionych rodziców przestanie interesować się tym, co się dzieje w polskim szkolnictwie, w przedszkolu dziecka czy szkole, bo i tak na zmianę rzeczywistości nie mają żadnego wpływu, nikt ich nie słucha i w zasadzie to mogliby się wreszcie zamknąć i ograniczyć do zapewnienia dzieciom dachu nad głową i wyżywienia, bo nad resztą czuwają eksperci i fachowcy z ulicy Wiejskiej i Alei Szucha.
Osobiście uważam, że cały spór o obniżenie wieku szkolnego był bezprzedmiotowy, bo nie dotyczył istoty całego problemu, czyli kwestii przymusu szkolnego. Wszak, jedno dziecko nadaje się do pójścia do szkoły w wieku czterech, a może nawet trzech lat, inne zaś w wieku sześciu albo siedmiu. Przymus szkolny powoduje jednak, że dzieci traktowane są jak masy, a nie jak niepowtarzalne jednostki. Pytaniem zasadniczym jest zatem czy ktokolwiek może wiedzieć lepiej niż rodzice na jakim poziomie rozwoju emocjonalnego, edukacyjnego i psychicznego jest dziecko i czy ktoś może podjąć lepszą decyzję niż oni? Czy naprawdę większe zaufanie mamy do urzędników MEN-u, minister Hall, a także 244 posłów z Wiejskiej, którzy głosowali za ustawą, niż do rodziców? Moim zdaniem nikt lepiej nie zdecyduje o tym kluczowym momencie w życiu dziecka niż ci ostatni. Posłowie im to prawo odebrali zachowując się jak rasowi kidnaperzy i wprowadzając przy okazji swego rodzaju rodzicielski apartheid. Przez trzy pierwsze lata rodzice mają prawo decydować w jakim wieku posłać dziecko do szkoły, potem tego wyboru nie będzie. W czym rodzice maluchów urodzonych np. w 2008 roku są gorsi od rodziców dzieci urodzonych w 2003 roku?
Konsekwencje tej fatalnej ustawy i pomysłów minister Hall poniosą jednak za kilka lat rodzice i same dzieci. W dłuższej perspektywie zyska na tym jedynie system emerytalny, gdyż jak wyraził się minister Michał Boni „sześciolatki muszą iść do szkół. Bo chodzi o to, żeby wcześniej kończyły edukację. To element polityki rynku pracy, bez tego nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury”. Pisząc krótko: tak naprawdę chodziło o to, aby z naszych dzieci szybciej zrobić niewolników.
Paweł Toboła-Pertkiewicz