W artykule „Kto powinien spłacać zadłużenie Grecji?” świadomie pozostawiłem tytułowe pytanie bez odpowiedzi, licząc że sprowokuje to czytelników do szerszej dyskusji. Teraz pozwolę sobie rozszerzyć pytanie : Czy UE musi zbankrutować, jeśli nie zmieni polityki gospodarczej? Przełóżmy problem na język ekonomii. Na hipotetycznym wolnym rynku dostęp do oszczędności (kredytów) mają wytwórcy, których działalność przynosi stopę zwrotu powyżej stopy rynkowej. Czyli rzadkie zasoby wraz z pracą trafiają w pierwszej kolejności do tych których produkty są:
- poszukiwane przez konsumentów,
- produkowane z względnie wysoką efektywnością (decydują też koszty transportu i wielkość barier handlowych).
Im wyższe są podatki tym większej ilości potencjalnych środków inwestycyjnych pozbawiane są wysoko rentowne dziedziny produkcji, bo to głównie od nich płyną pieniądze do kasy państwa. Środki te po częściowym zużyciu przez administrację trafiają, po uważaniu, w większej części do konsumentów. Powie ktoś, że na końcu i tak powrócą do najefektywniejszych producentów. Zgoda tylko, że to, do kogo trafią, zależy od tego jak urzędnik rozdysponuje podatki, gdyż potrzeby różnych grup społecznych są różne.
Politycy z założenia muszą przekupywać co raz to inne grupy. Więc gdy służba zdrowia coś ugra to obłowią się dostawcy sprzętu medycznego i firmy farmaceutyczne. Gdy zafundowaliśmy sobie Euro to budowlani i drogowcy rozpoczęli czyszczenie składów materiałów podbijając ceny w budownictwie. Ale przez to musiano zmniejszyć wydatki na wojsko, więc zakłady zbrojeniowe padają. Teraz odbudowa po powodzi dodatkowo nakręci koniunkturę w meblach, AGD i budownictwie, która dość szybko się skończy i co wtedy z rozbudowanym potencjałem produkcyjnym.
Kampanie wyborcze i wielkie strajki wyznaczają kierunki „rozwoju”. Dlatego w państwach członkowskich UE sukces i bankructwa idą za budżetową manną i nie mają nic wspólnego z trwałym popytem oraz efektywnością, lecz zależą od stopnia „zażyłości” z ludźmi władzy (patrz np.: Sobiesiak, Krauze ). Należy pamiętać, że analiza opłacalności każdej inwestycji, zakłada jakiś poziom sprzedaży w okresie co najmniej kilku lat. Pomyłka w założeniach spowoduje, iż poniesione nakłady nie zwrócą się, a w przedsięwzięciach sfinansowanych kredytem pojawi się widmo bankructwa.
Na wolnym rynku nigdy nie mamy do czynienia (poza klęskami żywiołowymi ) z skokowym wzrostem lub spadkiem popytu. Powolne zmiany pozwalają dostosować się przedsiębiorcom do zmiennych gustów konsumentów, tak że tylko najsłabsi opuszczą rynek ze stratami. Występują więc mikro kryzysy na poziomie przedsiębiorstw zamiast skumulowanych kryzysów w całych gałęziach gospodarki, a takie właśnie wywoływane są przez rozdęty budżet i akcje kredytowe banków.
Unijni komisarze drepczą ścieżką, która kraje Europy Wschodniej doprowadziła na skraj nędzy. Ktoś słusznie zauważył, że socjalizm to stan chronicznego rozmijania się inwestycji z faktycznym popytem, dlatego okres wychodzenia z kryzysu zwanego gospodarką socjalistyczną trwa w danym kraju prawie tak długo jak trwał w nim socjalizm. Mises a potem Hayek wykazali, że źródłem błędnych decyzji staje się już nadmiar pustego pieniądza, bowiem deformuje on ceny do tego stopnia, że wszelkie kalkulacje są błędne. Dodatkowo, decyzje biurokratów unijnych, powodują wzrost amplitudy wahań cen, gdyż zarówno nakładane obciążenia jak i profity finansowe wynikają z przesłanek ideologicznych (ekologia, wyrównywanie szans, ochrona przed zagrożeniami) a nie ekonomicznych. Ten ideologiczny pieniądz wydzielany przez UE kusi gminy, bo pozornie darmowy wymaga tylko pomysłu i 50-cio procentowego dofinansowania. W ten sposób rosną deficyty gminne i inwestycje, które nie tylko nie zwracają nakładów, ale wymagają znacznych pieniędzy na ich utrzymanie, z budżetów gmin, które same, by przetrwać, potrzebują stałych dotacji kosztem bogatszych ośrodków. Tak wygląda piramida błędnych decyzji, wytwarzających z kolei piramidę długów poczynając od rządów poprzez gminy do szarych obywateli.
Niezliczone powiązania tworzące skomplikowaną sieci wymiany i kooperacji, przedsiębiorcy tworzą kierując się wyłącznie informacjami o cenach, to też gwałtowne ich zmiany powodują utratę czasu i energii na ciągłe poszukiwanie nowych efektywnych powiązań. Ta strata nie jest iluzoryczna przejawia się w postaci spadku dynamiki rozwoju, a nadto w próbach poszukiwania sztucznej stabilizacji na drodze administracyjnych gwarancji i przywilejów. Ceną musi być stopniowa utrata konkurencyjności całej gospodarki.
Komisja Europejska dysponuje jednym ale kapitalnym atutem, wybory komisarzy nie zależą od kaprysów wyborców. Ta niezależność dałaby doskonałe owoce gdyby jej aktywność skierowana została na procesy deregulacyjne, na redukcję deficytów budżetowych, podatków, likwidację koncesji, i protekcjonizmu rządów krajów członkowskich.
By Europa była zdolna podążać nie tylko za Stanami Zjednoczonymi ale i za Chinami, Brazylią, Indiami musi zrezygnować z socjalizmu i poluzować gorset biurokratycznych regulacji krępujący swobodny jej rozwój. Czy w kontekście powyższego można liczyć na optymalne ekonomicznie decyzje naszych „elit” politycznych? – tak, pod warunkiem, że nasze wybory polityczne będą właściwe – bo nawet totalitarna władza liczyła się z opinią większości, dlatego stara się ją kształtować poprzez indoktrynację.
Przy okazji ponowię apel, by propagować wszelkimi sposobami postawę, polegającą na bezwzględnej odmowie udzielania odpowiedzi (strachliwi mogą kłamać jak z nut ) ankieterom ośrodków badania opinii publicznej. Badania te z jednej strony informują władzę jakie są nasze preferencje, a z drugiej strony, poprzez porównanie z poprzednimi badaniami, potwierdzają na ile – stosowane w między czasie – techniki manipulacji informacją wpłynęły na zmianę naszych postaw wobec wydarzeń. Pozwala to doskonalić „jedwabny totalitaryzm”, z którym mamy do czynienia. Jedyną opinię, którą zobowiązani jesteśmy wyrazić to głosowanie, ale wtedy oceniamy całą ofertę polityczną, bez ujawniania preferencji szczegółowych.
Wojciech Czarniecki