Wielu miłośników wina w Polsce z niecierpliwością czeka na coraz lepsze miejscowe trunki. Póki co są one dość drogie i trudne do kupienia. Jednak cena to nie tylko koszt pracy w winnicy. To także przeróżne haracze, jakie producent wina musi zabulić na biurokrację.
O problemach raczkującego polskiego winiarstwa pisano już wiele. Miało być łatwiej, szybciej, no i taniej. Praktyka pokazuje jednak, że robi się coraz gorzej. Okazuje się, że aby polski winiarz mógł w ogóle przystąpić do winobrania – a ono zbliża się coraz szybszymi krokami – musi opłacić całą masę urzędników. Istnieje sobie taka instytucja, która nazywa się Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. Na dzień dobry, tzn. żeby producent mógł na etykiecie zawrzeć nazwę szczepu winogron, z którego ma być wyprodukowane wino, zabulić musi urzędowi kilka tysięcy złotych. Dla niektórych winiarzy to koszt rzędu 2300 zł, a dla innych np. 4 tysiące zł. Jednak jeśli się nie zapłaci, nie otrzyma się stosownego certyfikatu.
Ja to ma w praktyce wyglądać. Na swoim blogu, Wojciech Bońkowski, dziennikarz zajmując się popularyzacją kultury wina, tłumaczy: „Nasi genialni urzędnicy wymyślili sobie, że zgodność tej deklaracji z rzeczywistością będzie naocznie sprawdzał inspektor IJHARS, który następnie wyda odpowiedni certyfikat. Sęk w tym, że trzeba za to… zapłacić. I to nie tylko 202 zł za jeden papierek, ale również 168 zł za dzień pracy urzędnika i jeszcze dodatek od każdego kilometra za dojazd” (zobacz cennik).
Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że winobranie to nie praca na jeden dzień. W innym czasie dojrzewają winogrona białe a w innym czerwone. „Jeśli uprawiasz więcej niż pół hektara i do pomocy masz tylko rodzinę (a takie mamy gospodarstwa), zbiór i tak się przeciągnie na parę dni. No to teraz płać 168 zł + dojazd za każdy dzień. Inspektorzy są do dyspozycji (jeśli ich odpowiednio wcześnie zarezerwujesz).” – zauważa z ironią Bońkowski. Niektórzy producenci bronią się przed kontrolą w ten sposób, że nie zamieszczają właściwych nazw szczepów, lecz uprawiają słowne łamańce, tak by nazwa jak najbardziej kojarzyła się ze szczepem. Jednak w sprzedaży może się to okazać nie najlepszym rozwiązaniem.
Bońkowski pisze dalej: „Przede wszystkim jednak kontrola jest jedną wielką fikcją, gdyż inspektorzy nie mają żadnych kompetencji do rozpoznawania, jakie szczepy winorośli występują w winnicy. To jest bowiem specjalistyczna wiedza, która sprawia trudności nawet doświadczonym enologom z kilkunastoletnim stażem. Szczepy poznaje się – tak jak drzewa – po liściach, ale liście jak to liście: każdy jest inny, jedne są niepełne, inne zmutowane i margines błędu jest bardzo duży. Zdarza się on nawet w szkółce, która krzewy sprzedaje: na porządku dziennym jest otrzymanie w paczce Merlota zamiast zamówionego Sauvignon. Do tego trudnego problemu inspektorzy IJHARS podchodzą uzbrojeni w… wydruki zdjęć liści z komputera. To tak, jakby konkurs konia wierzchowego na olimpiadzie oceniać na podstawie portretu rumaka z IKEA. Pomijam już fakt, że po wyjeździe inspektorów winiarz może pod osłoną nocy zamienić bańkę Chardonnay z kadzią Rieslinga i żaden inspektorat się nie zorientuje.”
I słusznie dodaje: „Cały ten biurokratyczny bzdet nie jest niczym innym, jak sposobem na wyssanie dodatkowej kasy od winiarzy, którzy i tak już przechodzą kilkadziesiąt innych kontroli i muszą ubiegać o kilkanaście certyfikatów. Oczywiście wszystko dzieje się w majestacie prawa. Wyciąganie kasy usankcjonowała ustawa „o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich” z 2011 r.”. Okazuje się, że np. w bardzo skrupulatnej Austrii winiarz deklaruje co zasadził, jak wielkie miał zbiory i ile butelek napełnił winem. To w zupełności wystarczy. Pytany przez Bońkowskiego austriacki producent twierdzi, że od 10 lat nie miał w winnicy żadnej kontroli.
Przypominam sobie wykład prof. Jana Kłosa z KUL, który 2 lata temu podczas konferencji na temat wolnego społeczeństwa w Krakowie mówił, że jeśli ktoś produkuje nalewkę i chciałby ją wprowadzić na rynek, musi przejść najpierw przez 6 ministerstw. Wystarczy, że na jednym się wyłoży i nic z tego. Miało być tanie państwo, mniej biurokracji, więcej wolności gospodarczej, a mamy coraz droższego paligłupa, palstikowego i wcale nietaniego Tuska z cała ferajną, cyborga Pawlaka (cyborgi dużo kosztują) i kukiełkowatego Bronka z całą swoją świtą.
Kazik śpiewał kiedyś „Urzędnik jednak wie lepiej!” W naszej rzeczywistości to święte słowa…
Paweł Sztąberek
to sprzedawajcie to wino z dodatkiem broszurki opisującą te debilizmy i informacją ile ceny wina stanowi koszt wina a ile koszty urzędolandu
będzie zadyma na całą Polskę i może coś wtedy ruszy
W czyich rekach sa polmosy i browarki w PRL bis? To jest odpowiedz na powyzszy problem.
Tu jest o polskim winie (???!!!cha!ha!he!che!chi!hi!), to napiszę o równie nie wydarzonych produktach polskiego sportu – o kolarzach z Polski. Właśnie skończyły się: Wyścig Dookoła Maroka – zwycięzca, to jakiś Marczyński czy Mierczyński i wyścig z serii tzw. klasycznych jednodniówek – Brabancka Strzała, gdzie najlepszy rowerzysta z Polski zdaje się Paterski był na czołowym miejscu AŻ – 9. Jak zwykle NASI dostają od cyklistów z innych krajów. Ciekawe jak będzie w Amstel Race, gdzie startuje co najmniej trzech naszych mizdrzuw dfuh kueg i dwuh petauf?
Nie ma sekcji sportowej, z podsekcją kolarską, a tu dziś taka ważna rocznica – https://pl.wikipedia.org/wiki/Eddy_Merckx
pozdro
Jaka jest różnica między kobietą i mężczyzną jadącymi na rowerach?
Wiadomo, że jak jedzie kobieta, to rowerem jadą dwa pedały, a jak mężczyzna to nie zawsze.
Podobno wczoraj ROWERZYSTKA nie zgodnie z przepisami zajechała drogę jadącemu na motocyklu Januszowi Korwin-Mikke. Efekt złamane żebra i zwichnięta noga Janusza Korwin-Mikke. Tak to jest gdy po drogach jeżdżą bez wyobraźni i łamiąc przepisy ruchu drogowego rowerzyści, a szczególnie rowerzystki. Tak to już jest!! Tak jest! Podobno było to w Belgii, konkretnie w Brukseli, kraju i mieście o silnych tradycjach rowerowych i kolarskich.
Korwin chyba poświęcił siebie, by nie potrącić dziewczyny
Ten NASZ J.K.M. to ma zawsze jakieś problemy: nóż w brzuchu, nieślubne dzieci, spoliczkowanie szpicla, różne wypowiedzi nie w tym czasie i w tym miejscu, teraz to. Chyba się za bardzo reklamuje. Taki PR! może być niebezpieczny.
Żeby tylko nie wpadł na pomysł skoku ze spadochronem z czteropiętrowego bloku. To byłby dopiero PR!
Comments are closed.