Z perspektywy czasu największym osiągnięciem socjalizmu wydaje się być upowszechnienie relatywizmu, według którego sprawiedliwość, etyka itd. są względne. Żądanie upaństwowienia majątku kapitalistów, będącego rzekomo wynikiem grabieżczego wyzysku robotników, rodziło paradoks „kradzież kradzionego nie jest kradzieżą”. Skoro bowiem majątek kapitalistów był efektem okradania robotników, to aby sprawiedliwości stało się zadość, należałoby zwrócić majątek prawowitym właścicielom czyli robotnikom, i to w zgodzie z zasadami prawa, które ową „kradzież” sankcjonowało. Tymczasem mienie kapitalistów przejmowało według tworzonych ad hoc przepisów państwo, które łamiąc zasadę niedziałania prawa wstecz pozbawiało majątku zarówno potencjalnych „złodziei” jak również ich „ofiary”.
Legitymizacja prawna „upaństwowienia” stworzyła nowy rodzaj burżuazji – bonzów partyjnych, którzy swe znaczenie i majątek zawdzięczali nie pracy i zdolnościom, lecz przynależności partyjnej. Doprowadziło to w efekcie do zanegowania norm etycznych, gdyż zakwalifikowanie do klasy „kapitalistów”, których automatycznie można w majestacie prawa okraść, osądzało człowieka, a nie jego czyny. Jednocześnie też nastąpiła degeneracja roli pracy jako pozytywnej wartości decydującej o majątku i pozycji społecznej jednostki.
Absurdalność relatywizowania wszystkiego rozpleniła się jak zaraza, stając się religią tzw. elit społecznych, zapewniających sobie tym samym bezkarność oraz apanaże nijak nie mające się do ich dokonań. Ukoronowaniem relatywizmu do roli nadrzędnego kryterium ocen stało się przyznanie pokojowej nagrody Nobla prezydentowi USA, Barackowi Obamie, który walczy o pokój, że aż się krew leje.
Również i w Polsce relatywizm jako oficjalna „religia” ma się świetnie. Dzięki temu dowiadujemy się, że badanie przeszłości osób publicznych pokroju Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego, Wojciecha Jaruzelskiego czy Stefana Niesiołowskiego stanowi zamach na podstawy ustroju demokratycznego i jest przejawem skrajnej niesprawiedliwości, gdyż jak wieść gminna niesie, zatwierdzone „autorytety” cokolwiek czynią – słusznie czynią.
Kolejnym polem triumfu relatywizmu może okazać się afera z senatorem Piesiewiczem w roli głównej, która prawdopodobnie zakończy się podobnie jak sprawa posła Cezarego Atamańczuka. Za prowadzenie samochodu pod wpływem narkotyków, posiadanie narkotyków, ucieczkę przed policją oraz usiłowanie przekupstwa Atamańczuk został skazany na karę dwóch lat w zawieszeniu, grzywnę i zakaz prowadzenia pojazdów. Posłem pozostanie. Satyryczne kuriozum stanowi uzasadnienie wyroku „prywatnym” charakterem przestępstwa Cezarego Atamańczuka, który popełniając przestępstwo nie był jeszcze posłem. Dowcip cały polega na tym, że każde przestępstwo jest przecież działaniem prywatnym konkretnej osoby, zaś te, których dopuścił się „prywatnie” Cezary Atamańczuk są zazwyczaj surowo karane. No ale cóż, gdy relatywizm święci triumfy osądzane są osoby a nie czyny a neutralność państwa gwarantują różnorakie parytety. Źle to wróży na przyszłość. Źle też świadczy o społeczeństwie, które obojętnie godzi się na spychanie do roli obywateli drugiej kategorii.
Michał Nawrocki
Jako ilustrację wykorzystano fragment okładki do książki Roberto de Mattei – „Dyktatura relatywizmu”, Wydawnictwo PROHIBITA 2009