Przecież miało być zupełnie inaczej. „Mówić, że nie odnieśliśmy sukcesu, to jakby mieć pretensje do kogoś, kto zdobył złoty medal na olimpiadzie, że przy okazji nie pobił rekordu świata, który i tak do niego należy” – skomentował wyniki wielkiego sukcesu negocjacyjnego w sprawie traktatu lizbońskiego poprzednik pana prezydenta Komorowskiego. Po czym – bez czytania, bo i po co? – pan premier, pan minister spraw zagranicznych i autor sukcesu podpisali dokument w Lizbonie. Sejm i senat też się wykazali i w ekspresowym tempie hurtem niemal zagłosowali „za”.
Wielki sukces bowiem ma wielu ojców. Tylko jacyś malkontenci kręcili nosem, że oddajemy kolejną partię suwerennych obszarów decyzyjnych, że oddajemy weto, że system podejmowania decyzji z tzw. Joaniną oznacza, że nie będziemy mieli właściwie nic do powiedzenia, że osobowość prawna, a więc powstanie UE, utrąci resztki naszych możliwości oddziaływania. W odpowiedzi zarejestrowany przez służby specjalne PRL pan premier wcześniejszego rządu dostał dla urządzenia zasłony dymnej stołek na pół kadencji w PE.
I oto miłujące nas kraje starych wyjadaczy unijnych, na 115 ambasadorów nie uznali za stosowne aby choć jeden był z Polski. W niższej biurokracji unijnego MSZ prawie cały personel to starounijni.
Kto dał się nabrać na bajki o wielkim sukcesie i gremialnym poparciu parlamentu czterech partii ten się znów dziwi. Ciekawsze jest jednak, czy to zwykła zmowa cwaniaków, czy po prostu znają wartość podwładnych ministra Radka? Może – widząc choćby sukcesy naszej dyplomacji w ułożeniu z Rosją sprawy rozwikłania przyczyny śmierci dużego grona najwyższych urzędników polskich, całego dowództwa i kilkudziesięciu zacnych osób – rozgrywający unijni nie mili cienia wahania, że w takie ręce nie można powierzyć żadnej poważnej sprawy?
Wojciech Popiela
czym mieliby się Ci ambasadorzy zajmować oprócz pierdzenia w parę tysięcy stołków? Stare placówki dyplomatyczne wszak zostają…
Comments are closed.