Gdyby swoją wiedzę o sytuacji gospodarczej Polski opierać wyłącznie na publikowanych od czasu do czasu komunikatach Głównego Urzędu Statystycznego czy opiniach różnej maści ekspertów, wśród których czołowe miejsce zajmują pracownicy wielkich banków (tzw. główni ekonomiści banków) czy instytucji finansowych, to można by popaść w rozdwojenie jaźni. Przekazy te są bardzo często pełne sprzeczności.



W jednym miesiącu GUS ogłasza znaczące gospodarcze spowolnienie, by w kolejnym oświadczyć, że gospodarka odbija się od dna. Bankowi eksperci z kolei, choć sprawiający niekiedy wrażenie zatroskanych o rozwój wydarzeń, zazwyczaj jednak widzą teraźniejszość jak i przyszłość optymistycznie. Zresztą trudno się dziwić – zyski netto sektora bankowego w styczniu 2013 roku wyniosły 1 mld 752 mln zł i były o kilka procent wyższe niż w tym samym okresie roku 2012. Jak zatem widać, kryzys bankom niestraszny, zwłaszcza jeśli nad wszystkim czuwa Europejski Bank Centralny i amerykański FED, drukujące bez umiaru świeże banknoty, przeznaczane między innymi na ratowanie tychże banków, czyli tych, co to są „zbyt wielcy by upaść”.
III RP – kontynuatorka PRL-u
Żeby zatem wyrobić sobie pełniejszą wiedzę o tym, co w gospodarce naprawdę piszczy i żeby swojego zmysłu spostrzegawczości nie dać zagłuszyć oficjalnej propagandzie warto obserwować to, co się wokół nas dzieje. Wystarczy pofatygować się chociażby do pierwszego lepszego urzędu pracy czy ośrodka pomocy społecznej. Tłumy jakie tam można spotkać świadczą o tym, że coraz więcej ludzi zaczyna wyciągać ręce po państwową pomoc. I choć oficjalna polityka rządu w dużej mierze bazuje na przyzwyczajaniu ludzi do rozdawnictwa i wmawianiu im, że tzw. darmocha to nic wstydliwego – wszak sam premier Tusk wyżebrał w Brukseli miliardy euro – to mimo wszystko nie ma się z czego cieszyć. Bo choć chwilowe łatanie finansowych dziur „złotym deszczem” z Unii Europejskiej może wydawać się nawet fajne, to w dłuższej perspektywie rodzi tragiczne konsekwencje. Jedną z nich, na którą zwraca się mało uwagi, jest zanik odpowiedzialności ludzi za swój los, utwierdzenie ich w przeświadczeniu, że zawsze „im się należy”. Taka postawa nieuchronnie pociąga za sobą degradację moralną człowieka, a co za tym idzie, wyniszczenie narodu i społeczeństwa. Jednym z fundamentów krytyki systemu komunistycznego, czy – jak kto woli – realnego socjalizmu, było właśnie zwracanie uwagi na ten jego aspekt, który kształtował w ludziach postawę tzw. wyuczonej bezradności. Ustrój, gdzie państwo jest jednym wielkim opiekunem, od urodzenia aż po grobową deskę, wytwarzał w ludziach oczekiwanie, że zawsze coś dostaną, że państwo im da i rozwiąże wszystkie ich problemy. Nie, że sami muszą o to zawalczyć, lecz że im się to należy.
III RP, krytykowana przez lewicę za rzekomo dziki kapitalizm, paradoksalnie nie zdołała tego sposobu myślenia z ludzi wykorzenić. Jest wręcz przeciwnie, roszczeniowa postawa podsycana jest coraz bardziej przez rządzących, uwikłanych – na własne życzenie – w redystrybucyjny ustrój panujący w Unii Europejskiej. System unijnych dotacji utrwala w ludziach nawyki wyniesione z czasów komunizmu. Skoro jednak wówczas twierdziliśmy, że tamten system niszczył ludzi, to tym bardziej musimy przyznać, że ten robi to samo, być może nawet z większą siłą. Każdy, kto ten system popiera musi zdawać sobie sprawę z tego, że pod tym względem III RP jest godną i bezkonkurencyjną kontynuatorką PRL-u. Ale nie tylko pod tym…
Przedsiębiorca – czarny charakter każdego ustroju?
Prywatni przedsiębiorcy rzadko gdzie uważani są za bohaterów. System komunistyczny a właściwie ludzie, którzy mu służyli, zwalczali ich z całą siłą. Wielu z nich po prostu wymordowano, resztę wydziedziczono z fabryk i majątków, sprowadzając do roli niewolników. Wielu musiało ratować się emigracją. Ich przedsiębiorczość, pomysłowość i kreatywność przydały się innym narodom, tam gdzie panowała wolność. I choć niespełna półtora roku temu premier Donald Tusk powiedział w Katowicach do przedsiębiorców, że są „solą tej ziemi” i że on nisko chyli głowę przed ich wysiłkami, to praktyka jego rządów pokazuje raczej, że przedsiębiorcy może i solą są, ale chyba w jego oku. A głowę chyli tak nisko dlatego, by móc ich w ogóle dostrzec, jednak chyba tylko po to, by niechcący całkowicie nie wdeptać ich w ziemię.
Dziś, podobnie jak za komuny, ludzie coraz częściej głosują nogami. III RP tworząc ramy prawne, w znacznej mierze narzucane przez Brukselę, stworzyła w pewnym sensie klatkę, w której powoli zaczyna brakować powietrza. Dlatego wielu ludzi z pomysłami, kreatywnych i przedsiębiorczych wyjeżdża z kraju i szuka szczęścia gdzie indziej. Nie widzą perspektyw na to, by móc rozwijać się na miejscu. Tutaj najwidoczniej zaczynają się dusić. Tam zakładają firmy i tam wytwarzają bogactwo. Trudno się zresztą temu dziwić. W III RP każda polityczna akcja na rzecz przedsiębiorców okazywała się, jak dotąd, wyłącznie propagandową pokazuchą. Tak było ze słynnymi pomysłami prof. Leszka Balcerowicza, który jeszcze w latach 90-tych ub. wieku zapowiadał odbiurokratyzowanie gospodarki. Tak było z powoływaniem przeróżnych rządowych pełnomocników, ze słynną komisją sejmową „Przyjazne państwo”… I tak też jest obecnie.
Dlaczego rośnie liczba bankructw
Pokłosiem prawdziwego stosunku polityków do przedsiębiorców jest chociażby rosnąca liczba bankructw prywatnych firm. Statystyki nie napawają optymizmem. Tylko w styczniu i w lutym 2013 z rynku zniknęło ponad 160 firm. Ten ubytek nie został zrekompensowany pojawieniem się podobnej liczby nowych przedsięwzięć. Już w grudniu 2012 roku zanotowano, w segmencie firm jednoosobowych, większą liczbę bankructw niż rejestracji nowych firm. W sumie w całym ub. roku zamknęło się ponad 280 tys. małych biznesów.
Przyczyny zamykania firm mogą być oczywiście różne. Można domniemywać, iż wiele z nich powstało tylko dlatego, że pojawił się tzw. „łatwy pieniądz” na rozpoczęcie działalności czyli mówiąc wprost – bezzwrotna unijna dotacja. Wiele osób, gdyby musiało zainwestować własne oszczędności, zapewne nigdy nie zdecydowałoby się na założenie firmy. Jednak „łatwy pieniądz” sprawia, że ludzie bardziej skłonni są do podejmowania nie do końca przemyślanych działań, gdyż za niepowodzenie nie ponoszą w zasadzie żadnych konsekwencji. Skoro pieniądze z dotacji się skończyły, a bieżąca działalność okazała się nietrafiona i niedochodowa, no to firmę trzeba zamknąć. Nie jest jednak tak, że nikt tych konsekwencji nie ponosi. Przenoszone są one na tych, którzy te dotacje sfinansowali. A są wśród nich nie brukselscy czy polscy urzędnicy-dobrodzieje lecz przedsiębiorcy-podatnicy, którzy działają rzeczywiście na własny rachunek, ryzykują własne pieniądze i gdy poślizgnie im się noga, ponoszą prawdziwe konsekwencje.
Niestety, fala bankructw zaczyna dopadać także ich. Rządowi dygnitarze tłumaczyć ją będą, co zresztą już czynią, ogólnie złą sytuacją gospodarczą na świecie czyli globalnym kryzysem. Prawda jest jednak taka, że sami nie robią nic, by życie polskim przedsiębiorcom ułatwić choćby poprzez obniżenie kosztów funkcjonowania firm. W styczniu tego roku znów wzrosła płaca minimalna. W 2012 roku wynosiła ona 1500 zł brutto, teraz wynosi 1600 zł. Jaki jest jednak rzeczywisty koszt tzw. płacy minimalnej? Przyjrzyjmy się strukturze tej płacy. Otóż z 1600 zł pracownik dostaje na rękę tylko 1135 zł. Resztę musi oddać państwu: 219,36 zł idzie na opłacenie przymusowej składki na ubezpieczenie emerytalno-rentowe (ZUS), 107 zł to przymusowa składka na ubezpieczenie zdrowotne (NFZ) oraz 121 zł podatku dochodowego (18 proc.) i 17 zł (część składki, która nie podlega odliczeniu od podatku). Ale to nie koniec, ponieważ pracodawca dodatkowo odprowadzić musi za pracownika 331,84 zł przymusowej składki na ZUS. W sumie koszt tzw. płacy minimalnej to 1931,84 zł. Czyli z niemalże 2000 zł, w portfelu pracownika ląduje ostatecznie 1135 zł. Poza tym od stycznia wzrosła również składka na ZUS, którą odprowadzać musi co miesiąc każdy przedsiębiorca, niezależnie od tego czy osiągnie jakiś dochód czy nie. Aktualnie wynosi ona 1026,98 zł.
Interwencjonistycznej zabawy ciąg dalszy
Czy każdy przedsiębiorca będzie w stanie nadal ponosić te wszystkie koszta? Niestety nie. A co jest najlepszym tego dowodem? Choćby ostatnie statystyki bezrobocia. Okazuje się, że – jak podaje GUS – w lutym tego roku doszło już ono niemalże do 14,5 procenta, co w przeliczeniu na liczby oznacza około 2,4 mln osób. Mimo tych danych uśmiechy nie znikają z twarzy rządzących polityków. Premier Tusk zapowiedział działania, które załagodzić mają dalszej fali bankructw polskich firm i zahamować wzrost bezrobocia.
Minister pracy i polityki społecznej w rządzie Donalda Tuska, Władysław Kosiniak-Kamysz, przedstawił właśnie program wali z bezrobociem i bankructwami firm. Mówiąc najkrócej rząd ma dopłacać przedsiębiorcom byleby tylko powstrzymać ich przed zwalnianiem pracowników. Wysokość dopłat ma być uzależniona od kondycji firmy – jeśli wykaże ona, że w określonym okresie jej obroty spadły o 15 procent, no i jeśli będzie nosiła się z zamiarem przeprowadzenia zwolnień. Pieniądze na ten cel pochodzić mają z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Oczywiście przedsiębiorcy będą musieli składać stosowne wnioski. Minister zapowiada, że chciałby aby ustawa weszła w życie w ekspresowym tempie, dlatego skrócony ma być czas konsultacji społecznych.
To interwencjonistyczne działanie rządu przypomina zachowanie podpalacza, który najpierw szkodzi wzniecając pożar, a potem kombinuje jak by tu ugasić. Niestety, podpalacz, choćby nie wiadomo jak się starał zawsze pozostanie szkodnikiem. Jego zamiłowanie do podpalania jest tak silne, że nie poprzestanie dotąd, dopóki nie zostanie schwytany. Podobnie jest z interwencjonistycznym rządem. Najpierw narobi bałaganu, licząc na to, że jego późniejsze interwencje jakoś temu zaradzą. Jednak każda kolejna interwencja powiększa zakres gospodarczych szkód. Podobnie będzie z zapowiadaną ustawą mającą zapobiegać kolejnym bankructwom i wzrostowi bezrobocia. W krótkiej perspektywie czasowej przyniesie ona być może jakieś efekty, które posłużą rządowi za propagandowy oręż. Na dłuższą jednak metę, ani nie zapobiegną dalszym bankructwom ani nie ograniczą bezrobocia. Co najwyżej przybliżą III RP jeszcze bardziej do przepaści. Jedyne wyjście to usunąć szkodnika czyli ten rząd. Jeśli jednak zastąpić by go mieli politycy, którzy nie będą mieli na tyle odwagi, by obalić obecny system i zamiast dalszego zawłaszczania – na wzór komunistów – prywatnej własności przywrócić ludziom wolność rozporządzania nią tak, jak oni uznają za stosowne, wówczas gra nie warta jest świeczki.
Paweł Sztąberek
Foto.: Jan Bodakowski
 Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku”

1 COMMENT

  1. Pan ma problem z logicznym mysleniem. I to nie pierwszy raz. Najpierw Pan pisze u gory, ze to FED wali kase z powietrza a kilka linijek nizej, ze to ludzie sfinansowali nieudane przedsiewziecia roznym cFaniaczkom – pseudo-przedsiebiorcom. To w koncu kto uczynil? FED czy Nowak z Jasinskim? Niech Pan powie uczciwie – czy kiedykolwiek prowadzil wlasna dzialanosc? Ma sie wrazenie, ze chetnie by Pan kazdego „lenia” siegajacego do wspolej czapki po gruszki zagryzl, ale nie rozumie Pan, ze maly przedsiebiorca nie generuje cash-flow w wysokosci umozliwiajacej mu akumulacje i dalsze inwestycje. Czy Pan sie orientuje na jakich marzach i dlaczego dziala rynek? W gospodarce fizycznej przecietna marza to gora 7 %. Niech Pan z tego wygeneruje zysk i zainwestuje w rozwoj. Pan nawet nie rozumie, ze taka niska marza to wlasnie efekt tego panskiego wolnego rynku. Ze 100 handlarzy kaszanka w regionie u Pana walczac o klienta zmuszona jest przebic tzw. konkurencje poprzez zjazd z marzy czyli z zysku. I tu sie to bledne kolo zamyka. Ma Pan szczescie, ze nie dziala w tym waszym wolnym rynku, bo by Pan poczul co to jest byc przesiebiorca. A tak FED wydrukuje wam kase z powietrza i da kredyt na fiata, na zakup komputera czy biurka do biura. Pan potrzebuje podstawowej edukacji o gospodarce. Bo tutaj uprawia tylko polityke obrazania zwyklych ludzi, ktorzy musza sie ratowac przed smiercia w kazdy mozliwy sposob, chocby wyciagajac reke po urzedowe zupki.

Comments are closed.