Nie od dziś wiadomo, że stan finansów wielu samorządów jest kiepski. Przedstawiciele władzy lokalnej robią więc co mogą, aby zwiększyć wpływy do swojego budżetu. A że nie są zbyt oryginalni w swoich pomysłach, to nie zdziwi zapewne nikogo, że postanowili wprowadzić nowy podatek. Tym razem ofiarą urzędniczych zakusów padną billboardy. I na razie tylko tyle można na ten temat powiedzieć, bowiem samorządowcy nie ustalili jeszcze, kogo tym podatkiem obciążą: reklamodawców czy właścicieli powierzchni, na których są one zawieszane.



Według Andrzeja Porawskiego ze Związku Miast Polskich, to dopiero projekt. Oprócz wiadomych celów, ma to jego zdaniem wreszcie uporządkować przestrzeń publiczną, która jest zaśmiecana przez tego typu reklamy. Do tej pory takie zadanie miały spełniać przepisy zagospodarowania przestrzennego, z miernym jednak skutkiem.
Na razie nie wiadomo, co ma stanowić podstawę opodatkowania: czy będzie to wartość reklamy czy też jej powierzchnia. Nie wiadomo również, kto będzie musiał go zapłacić: właściciel powierzchni czy reklamodawca. Nie ustalono też jaka będzie stawka nowego podatku.
Piotr Kwaśny z Alma Consulting Group zauważa, że tego typu podatek funkcjonuje już na Zachodzie. Jak jednak na to zareagują Polacy i czy nasz system podatkowy jest na to przygotowany, nie wiadomo. Billboardy, które są trwale przytwierdzone do podłoża są już obciążone podatkiem od nieruchomości, a stawka wynosi nie więcej niż 2% wartości. Niektórzy samorządowcy chcieliby zrobić kolejny krok w kierunku dalszej fiskalizacji i domagają się na przykład, aby oprócz tego obłożyć podatkiem np. instalację elektryczną, która je oświetla.
Według Piotra Kwaśnego to jeszcze bardziej skomplikuje i tak już trudną sytuacje przedsiębiorców. Z kolei Michał Roszkowski z Accero Poland uważa, że podstawą do opodatkowania powinna być powierzchnia reklamowa, gdyż w przypadku podatku od wartości doszłoby do podwójnego opodatkowania reklamy.
Ministerstwo Finansów na razie czeka na konkretne rozwiązania ze strony samorządowców.
To już kolejny pomysł władz lokalnych na dodatkowe wpływy do budżetu. W  tym celu podnoszone są np. podatki lokalne, lub zwiększane są udziały we wpływach z PIT/CIT. Jednak wpływy z tego ostatniego źródła systematycznie maleją w większości miast. Wzrasta natomiast ilość zadań, które samorządy muszą sfinansować we własnym zakresie.
W Szczecinie np. aż o 40% w stosunku do wcześniejszych założeń wzrosły wydatki na utrzymanie przedszkoli. Z dodatkowych 10 mln.zł. aż 6 mln. musi zostać przeznaczonych na regulacje płac, które są gwarantowane w Karcie Nauczyciela. Wprowadzane są więc cięcia w wydatkach. To jednak okazuje się być za mało. Gmina szuka więc wpływów w podwyżkach cen biletów czy czynszów komunalnych.
W Krakowie natomiast wzrosły podatki od nieruchomości oraz od pojazdów pow. 3,5 tony. Podjęto również decyzję o emisji obligacji o wartości 300 mln. zł. Pieniądze te mają miastu posłużyć na spłatę kredytów.
Ciekawe jaka część samorządowych deficytów wynika z zaciągania przez gminy ogromnych pożyczek w celu uzyskania dotacji unijnych, które wszak w 15% finansowane są z wkładów własnych. O tym się nie mówi, ale to jest duży problem polskich gmin. Wychodzą one z założenia „zastaw się, a postaw się”. To z kolei jest nakręcane przez unijną machinę propagandową, która za wszelką cenę chce stworzyć wrażenie, że Unia Europejska jest wielkim dobroczyńcą europejskich narodów. Może warto jednak poskromić apetyty i dysponować finansami na miarę możliwości danej gminy, a nie szastać pieniędzmi, a potem żalić się na ich brak i obarczać dodatkowymi obciążeniami Bogu ducha winnych mieszkańców.
I.Sz.
Źródło: www.rp.pl, pch24.pl