Na scenie politycznej wydarzenia mnożą się niczym króliki, toteż nie zawsze łatwo za nimi nadążyć. Oto przed kilkoma tygodniami, kiedy to pan prezes Balcerowicz, przewodniczący z urzędu Komisji Nadzoru Bankowego, usunął wiceministra Mecha z jej obrad, zbulwersowani przedstawiciele rządu utrzymywali, że fuzja Pekao z BPH, byłaby sprzeczna z prawem. KNB wkrótce odroczyła wydanie swej opinii na trzy tygodnie, a wtedy pan premier rozpoczął z panem Profumo, prezesem UniCredito „negocjacje”.

Był to bardzo dziwny komunikat, bo jeśli prawdziwe były poprzednie twierdzenia rządu, iż ewentualna fuzja była „sprzeczna z prawem”, to wszelkie „negocjacje” siłą rzeczy oznaczały przygotowania do złamania prawa. I rzeczywiście – właśnie onegdaj doszło do podpisania umowy rządu z UniCredito, na mocy której rząd zgodził się na wykonanie uprawnień z akcji BPH, czyli na „sprzeczną z prawem” fuzję, a UniCredito – na odstąpienie rządowi części „placówek” BPH. Tego samego dnia, tylko trochę później, Komisja Nadzoru Bankowego uznała, że fuzja Pekao z BPH jest pod każdym względem w jak najlepszym porządku. Przypomina to scenę z „Małego Księcia” Antoniego de Saint-Exupery, kiedy to Król przekonuje Małego Księcia, iż jest władcą absolutnym i nie znoszącym sprzeciwu. Jak pamiętamy, Mały Książę poprosił, by monarcha zarządził mu zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza, po czym oznajmił: zarządzam zachód słońca na godzinę 19.15 – i zobaczysz, jaki mam posłuch!. Jest to interesujący przyczynek nie tylko do dyskusji nad stanem praworządności w Polsce, ale i nad różnicą między cywilizacją łacińską i bizantyjską. Wprawdzie i w prawie rzymskim funkcjonowała sentencja „cuius est cognere, eius est interpretari (kto stanowi prawo, ten je interpretuje), niemniej jednak rzadko zdarzało się, by ten sam stan faktyczny bez zmiany prawa rano był nielegalny, a wieczorem – legalny jak najbardziej. W bizantyjskiej była to rzecz zwyczajna. Wygląda więc na to, że zbliżyliśmy się do cywilizacji bizantyjskiej bardziej, niż nam się wydaje.

Po indiańsku – jeszcze lepiej!

Indiańskie przysłowie powiada: jeśli nie możesz ich pokonać – przyłącz się do nich. Najwyraźniej wziął sobie je do serca Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Dotychczas był to jedyny znany mi związek zawodowy, który szczerze domagał się zreformowania swojej branży w duchu wolnorynkowym. Wprawdzie ten kierunek był dość popularny wśród lekarskiego „proletariatu”, ale bardzo źle widziany przez „lobby profesorsko-ordynatorskie” i chyba ta okoliczność nie pozwalała OZZL stać się organizacją reprezentatywną dla środowiska. Nic dziwnego, że w tej sytuacji przywódcy tego związku postanowili zmienić taktykę. Zamiast wbrew establishmentowi branżowemu i biurokratycznemu bezskutecznie gardłować za wolnym rynkiem usług medycznych, zwinęli sztandar radykalizmu i zajęli się tradycyjną obroną interesów grupowych. Z punktu widzenia ideologicznego wygląda to na kapitulację („Młodzi już się zestarzeli / hier bergraben ist der Hund / wolą więc politykować / niż uprawiać dalej „Bunt”), ale z punktu widzenia materialnego może być bardzo skuteczne. Warto wspomnieć o dodatkowej okoliczności, którą przywódcy OZZL niewątpliwie zauważyli i postanowili wykorzystać, a mianowicie możliwość oficjalnego wyjazdu do pracy, dajmy na to, do Anglii. Lekarze przestali być niewolnikami rządu i to dało im poczucie siły na tyle, by mogli pokusić się o sforsowanie wejścia do ekskluzywnego klubu dla establishmentu.

Rozpoznanie walką

Tą próbą była oczywiście demonstracja w piątek 7 kwietnia. Była ona pod pewnym względem podobna do demonstracji prezesa Balcerowicza z wiceministrem Mechem. I w jednym i w drugim przypadku chodziło bowiem również o tzw. rozpoznanie walką. W przypadku prezesa Balcerowicza – o wysondowanie stopnia determinacji rządu z jednej strony, a z drugiej – sprawdzenie spoistości Paktu Stabilizacyjnego. W przypadku piątkowej demonstracji chodziło o wybadanie z jednej strony stopnia odporności rządu na naciski płacowe, a z drugiej – spoistości środowiska lekarskiego i politycznej pozycji samego OZZL. Jeśli idzie o bezpośredni cel demonstracji, to była nim podwyżka wynagrodzeń o 30 proc. i dwukrotna – w przyszłym roku. Oczywiście, przy istniejącym systemie finansowania wydatków na ochronę zdrowia, musiało to prowadzić do wzrostu obciążeń podatników. Tak naprawdę więc OZZL prowadzi lekarzy do walki nie tyle z rządem, co z podatnikami, próbując przekonać rząd, by wypożyczył lekarzom swoje ręce do wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni reszty obywateli.

„Są w ojczyźnie rachunki krzywd”

Lekarze narzekają na niskie pensję i trudno odmówić im racji. Obecnie wielu lekarzy zarabia niewiele ponad 1000 zł miesięcznie, jeśli oczywiście liczyć wynagrodzenie z etatu. To prawda, ze urąga to wszelkiej przyzwoitości. Przyjrzyjmy się jednak kilku liczbom. Oto przychody NFZ w 2006 roku szacowane są na poziomie 36,25 mld zł, w tym – od ZUS 33,63 mld, a od KRUS – 2,61 mld. Koszty świadczeń zdrowotnych szacowane są na 34,74 mld zł, w tym podstawowej opieki zdrowotnej – 3,99 mld, leczenia szpitalnego – 14,36 mld. Zawodowo czynnych lekarzy w publicznej służbie zdrowia jest dziś około 100 tys, zaś przeciętne wynagrodzenie miesięczne oscyluje wokół 1500 zł. Oznacza to, że na wynagrodzenia lekarzy w publicznej służbie zdrowia przeznacza się około 2,5 mld zł. OZZL domaga się, by kwota przeciętnego wynagrodzenia lekarzy w publicznej służbie zdrowia została podniesiona do 6 900 zł miesięcznie brutto, co wymagałoby przeznaczenia na płace kwoty co najmniej czterokrotnie większej niż dzisiaj, tzn. ok. 12,5 mld zł. Skąd je wziąć?
Nie ma rady – trzeba będzie podnieść kwotę przychodów NFZ, bo nawet prawie dwumiliardowa różnica między obecną kwotą przychodów, a „kosztami świadczeń zdrowotnych” na spełnienie całkowicie uzasadnionych postulatów OZZL nie wystarczy. Więc może nadszedł czas, by uznać, że system „bezpłatnej” służby zdrowia wyczerpał już swoje możliwości. Swoje – a przede wszystkim – możliwości podatników? Zwróćmy bowiem uwagę, że prywatyzacja sektora ochrony zdrowia oznacza, że wprawdzie każdy musiałby sam zapłacić za usługę medyczną, ale za to – tylko lekarzowi, a nie – tak jak dziś – opłacać przy okazji cały łańcuch pośredników, którzy nikogo nie leczą, ani leczyć nie będą. Wyobraźmy sobie, że dzisiaj koszt usługi medycznej wynosi 100, ale bezpośredni wykonawca tej usługi otrzymuje z tego tylko… 7 procent, biorąc pod uwagę proporcje między kwotą przychodów NFZ, a kwotą preliminowaną na płace lekarzy. Dostaje zatem tylko 7 zł. Reszta, to koszty samej usługi oraz koszty narzuconego pośrednictwa. Sumując koszty podstawowej opieki zdrowotnej i leczenia szpitalnego oraz powiększając je o połowę otrzymujemy ok. 28 mld zł, czyli ok. 77 proc. ogólnych przychodów NFZ. W przypadku naszej usługi – 77. Wynika z tego, że ok. 16 mogą stanowić koszty pośrednictwa. Dzieląc je na połowę i 8 dodając do płac lekarzy, powiększamy je nie o 30, a o ponad 100 proc. zaś drugą odejmując od kwoty kosztu usługi medycznej sprawiamy, że jest ona o 8 tańsza. Zyskali na tym i lekarze i pacjenci, natomiast stracili – pośrednicy. Problem w tym, że to oni są tu generałami którzy mogą zarządzić zachód słońca.

Stanisław Michalkiewicz
(1 maja 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)