„Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce! Ale czy forsę ma? Niestety nie” – naigrawał się Bertold Brecht z demokratycznych polityków, którzy obiecują naiwniakom złote góry, ale kiedy już dostaną władzę, to po staremu wyciągają rękę po podatki.
Robert Penn Warren w swoim znakomitym „Gubernatorze” (jedna z najlepszych książek o władzy; w literaturze polskiej podobny jest „Mateusz Bigda”) wkłada w usta gubernatora Starka wyliczankę rzeczy nienasyconych. Poza „niepłodnym łonem” jest tam też „polityk”, który nigdy nie przestaje mówić: „dawaj!” Dlatego w Argentynie za dziwowisko i wyjątek uchodziła Ewunia, czyli Evita Peron – bo nie brała, tylko rozdawała i to w dodatku – „po uważaniu”. Tak w każdym razie myślał „lud”, który uwielbia ją za to do tej pory, zaś pracujące w przemyśle rozrywkowym cwane kaszaloty preparują mu co i rusz łzawe widowiska, że niby „don`t cry for me Argentina”. Inna sprawa, że ostatni raz widziałem ten napis na brytyjskim lotniskowcu „Hermes”, kiedy to premier Małgorzata Thatcher wysyłała go na wojnę o Falklandy – co wywoływało znakomity efekt komiczny. Wracając zaś do Ewuni, to oczywiście brała, tylko po cichu, perswadując argentyńskim biznesmenom, że „tych co płacą – nic nie spotka”. Biznesmeni zaś – jak to biznesmeni; woleli płacić i uniknąć bliskich spotkań III stopnia tym chętniej, że przecież wiedzieli, iż wszystkie koszty tak czy owak przerzucą na konsumentów, czyli – na lud, który – nie wiedząc o co chodzi – tak czy owak będzie Ewunię wielbił. A skoro wszyscy będą zadowoleni – to o co właściwie chodzi?
Trzeba tedy przyznać Ewuni, że spenetrowała prawdę przynajmniej na tyle, żeby się zorientować, że czego oczy nie widzą, o to serce nie boli. Toteż we współczesnych systemach podatkowych coraz więcej dochodów dostarczają podatki pośrednie, poukrywane mniej czy bardziej starannie w cenach, dzięki czemu podatki bezpośrednie mogą czasami nawet być zmniejszane – a każde zmniejszenie wywołuje radosną wrzawę, chociaż rządy przestrzegają przy tym zasady „neutralności budżetowej”, według której dochody państwowe nie mogą zostać uszczuplone – cokolwiek się stanie. Innym sposobem jest przerzucanie coraz większej części zwyczajowych kosztów funkcjonowania państwa na podatników, pod różnymi zresztą pozorami, na przykład – pod pozorem „świadczeń na rzecz bezpieczeństwa i obronności”. W ten sposób obciążone są przedsiębiorstwa telekomunikacyjne, na które nałożony został m.in. obowiązek rejestrowania, utrwalania i archiwizowania TREŚCI wszystkich rozmów prowadzonych przez użytkowników telefonów i udostępniania tych „treści” na żądanie każdej z „policji tajnych, jawnych i dwupłciowych”. W Polsce wymaga to założenia przez każdą firmę telekomunikacyjną kancelarii tajnej, bo w „treściach” może kryć się tajemnica państwowa – i zatrudniania w nich pracowników posiadających certyfikat wystawiony przez którąś z tajnych służb, czyli po prostu – zatrudniania konfidentów. Koszty tych wszystkich przedsięwzięć, podobnie jak koszty wynagradzania konfidentów nie są wliczane do kosztów funkcjonowania państwa – a przecież powinny. Wprawdzie demokracja w Polsce uchodzi za „młodą”, ale nie sądzę, żeby w demokracjach starszych było inaczej – również pod względem rejestrowania, utrwalania i archiwizowania treści wszystkich rozmów telefonicznych. W tej sytuacji solenne konstytucyjne zapisy o „tajemnicy korespondencji” też muszą wzbudzać efekt komiczny, niczym ów napis na lotniskowcu „Hermes”.
Ale o ile w opisanym przypadku państwo obciąża tylko przedsiębiorców działających w pechowej branży (a kto im kazał zajmować się telekomunikacją – nie mogli to próbować szczęścia, dajmy na to w lichwiarstwie?) – o tyle w przypadku takiego np. podatku dochodowego, czy VAT, znaczna część kosztów jego poboru zostaje przerzucona na wszystkich płatników bez wyjątku. Płatnicy tego podatku muszą zaopatrzyć się w odpowiednie formularze, muszą je wypełnić, muszą obliczyć należny podatek, muszą archiwizować całą dokumentację przez co najmniej 10 lat – chociaż to państwu, a nie im, potrzebne są te pieniądze i to państwo wymyśla systemy podatkowe, nakładające na płatników takie obowiązki – chociaż mogłoby wymyślić całkiem inne, które nie wymagają np. kontrolowania dochodów i związanego z tym całego obiegu dokumentów. Najciekawsze jest, że urzędnicy państwowi nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Kiedy wprowadzano w Polsce podatek VAT, w telewizji urządzono dyskusję z udziałem wysokich urzędników Ministerstwa Finansów. Zachwalali oni VAT, jako podatek mało kosztowny w poborze. Byli autentycznie zaskoczeni, kiedy zwrócono ich uwagę na to, iż w każdej większej firmie trzeba zatrudnić co najmniej jednego pracownika do zajmowania się tym podatkiem i pilnowania prawidłowości dokumentacji. Tych kosztów jednak nie ponosiło już państwo, toteż urzędnicy nie wliczali ich w koszty poboru VAT. Te przykłady pokazują, że prawdziwe koszty funkcjonowania państwa są znacznie większe od kosztów wykazywanych w ustawach budżetowych i dlatego warto bliżej przyjrzeć się systemom podatkowym również z tego punktu widzenia.
Ale warto też przyjrzeć się poszczególnym podatkom z punktu widzenia ich zgodności z najświętszymi zasadami, stanowiącymi fundament i najtwardsze jądro demokracji – wszystko jedno – starej, czy młodej. Na przykład – z zasadą równości obywateli wobec prawa. Oczywiście musimy najpierw ustalić, czy zasadę tę rozumiemy po staremu, to znaczy – zgodnie z zasadami logiki formalnej, czy też po nowemu, albo inaczej – po orwellowsku. Wspominam o tym na podstawie własnego doświadczenia. Kiedy w początkach lat 90-tych napisałem do Trybunału Konstytucyjnego, zwracając uwagę na niezgodność ordynacji wyborczej, wyposażającej „mniejszość niemiecką” w wyborcze przywileje – z konstytucyjną zasadą zakazu wyróżniania kogokolwiek również ze względu na „przynależność narodową”, otrzymałem pismo „przesiąknięte fałszem i krętactwami”, niczym japońska nota o wypowiedzeniu wojny Stanom Zjednoczonym – z którego jednak udało mi się wydestylować sens, że „prawdziwa” równość obywateli wobec prawa ma miejsce wtedy, gdy prawo traktuje obywateli nierówno. Zatem – nie chodzi nam tu o równość „prawdziwą”, tylko o równość zwyczajną.
Otóż wydaje się oczywiste, że podatek dochodowy nawet tzw. liniowy, narusza zasadę równości w sposób oczywisty. Powiedzmy, że stawkę podatkową ustalono na 10 procent. Oznacza to, że im większy dochód, tym większy podatek – oczywiście w liczbach bezwzględnych. Widać wyraźnie, że identyczna stawka liniowego podatku dochodowego jest tylko parawanem faktycznej progresji, bo wysokość podatku uzależniona jest wprost od wysokości dochodu. Jest to oczywiście sprzeczne z zasadą równości obywateli wobec prawa tak samo, jakby rzeźnik żądał wyższych cen za to samo mięso od jednego klienta niż od drugiego, tylko pod pretekstem, że ten więcej zarabia.
A cóż dopiero podatek progresywny? Tu już chyba nikt nie ma wątpliwości, że jest on jaskrawo sprzeczny z zasadą równości obywateli wobec prawa – oczywiście za wyjątkiem wyznawców równości „prawdziwej”. Warto jednak zwrócić uwagę, że progresywny podatek dochodowy jest również oczywiście sprzeczny z zasadą ochrony własności. Solenne przepisy konstytucyjne zapewniają, że ochrona własności ma charakter bezwzględny, to znaczy – że własność jest chroniona tak samo bez względu na jej rozmiary. Duża własność jest chroniona tak samo, jak mała. Ale jeśli uznać podatek dochodowy za konfiskatę części własności (a jakże inaczej, skoro dochód też jest przedmiotem własności?), to przy progresji okazuje się, że ochrona własności słabnie w miarę wzrostu jej rozmiarów; z dużej własności konfiskujemy więcej, niż z małej. No a konstytucja swoje – oczywiście żeby było ładniej, to znaczy, żebyśmy sobie myśleli, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, jak za komuny, kiedy to „mówimy partia, a w domyśle – Lenin” – albo jak za Ewuni, co w końcu na jedno wychodzi.
Stanisław Michalkiewicz
(25 luty 2008)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)