Jak powszechnie wiadomo, astronomów jest na świecie znacznie mniej, niż ekonomistów. Składa się na to wiele zagadkowych przyczyn, a wśród nich i ta, że astronomowie już wiedzą, że gwiazdy poruszają się same.

Coś musi być na rzeczy, na co również wskazuje historia opowiedziana przez Kurta Vonneguta w książce „Śniadanie mistrzów”.
Oto dwóch braci-gangsterów założyło spółkę budowlaną, która podjęła się wybudowania wielkiej oczyszczalni ścieków dla fabryki chemicznej. Wkrótce pojawiła się szalenie skomplikowana konstrukcja; jakieś zbiorniki, plątanina rur i rurek, na których raz po raz to zapalały się, to gasły różnokolorowe światełka. Tak naprawdę jednak, to ta „oczyszczalnia” niczego nie oczyszczała. Była jedynie rodzajem parawanu, zakrywającego prosty odcinek kradzionej rury wodociągowej, z której fabryczne ścieki spływały bezpośrednio do rzeki

Wynajęli satyryka

Właśnie poseł Marek Kuchciński z PiS oznajmił, że na realizacji ustawy o narodowych funduszach inwestycyjnych i ich prywatyzacji „Polska” straciła 2,5 mld złotych. Jestem pewien, że ta wycenia jest bardzo zaniżona, że obejmuje jedynie straty, jakie państwo poniosło bezpośrednio wskutek rozkradzenia pieniędzy. Zresztą mniejsza z tym, bo chodzi mi o co innego. Oto przypominam sobie telewizyjną dyskusję, jaką odbyłem przed wejściem w życie tej ustawy z ówczesnym ministrem przekształceń własnościowych Januszem Lewandowskim z Kongresu Liberalno-Demokratycznego (dziś Platforma Obywatelska – deputowany do Parlamentu Europejskiego). Min. Lewandowski przytłaczał mnie wtedy podwójnie; zarówno autorytetem urzędowym, jak i naukowym, jako uczony doktor ekonomii. W takim charakterze wyjaśniał mi jakim to wspaniałym rozwiązaniem prywatyzacyjnym są owe narodowe fundusze, jak to rząd, który nie sklada się przecież z profesjonalistów w tej dziedzinie, zorganizuje konkurs dla zagranicznych firm menażerskich, jak potem zwycięzców tego konkursu wynajmie, no i wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. Niestety, nijak nie potrafiłem zrozumieć dwóch rzeczy. Po pierwsze – w jaki sposób rząd, albo osoby przez niego wyznaczone mogą ocenić, kto właściwie wygrał konkurs, skoro właśnie dlatego zwrócili się do zagranicznych firm, że one w tych sprawach orientują się lepiej? Po drugie – zwróciłem uwagę pana ministra, że gdyby Cyganka rzeczywiście potrafiła przewidywać przyszłość, to zagrałaby raz i drugi w totolotka, a nie zaczepiałaby przechodniów na ulicy, że im powróży za 5 zł. Gdyby firmy, które polski rząd zamierza zaprosić, naprawdę znały się na interesach, to już dawno by je zrobiły i nie stawałyby do konkursów o posadę u biednego rządu polskiego. Minister Lewandowski zbył moje wątpliwości wyniosłym milczeniem. Wkrótce potem ustawa została uchwalona, a rząd wynajął pana Jacka Fedorowicza, znakomitego satyryka, żeby w telewizji opowiadał obywatelom, jaki to cymes, te całe fundusze. Specjalnie się temu nie dziwiłem, bo któż inny mógł zająć się wyjaśnianiem tego przekrętu, jeśli nie pan Fedorowicz, który, zdaje się, chyba myślał, że to wszystko naprawdę?
Tymczasem firmy menażerskie w całkowitej zgodzie rozdzieliły między siebie kilkaset polskich spółek i rozpoczęły ich rozgrabianie, bo miały zagwarantowane wynagrodzenie bez względu na finansowe rezultaty ich zarządu. Kiedy tych finansowych rezultatów zaczęło brakować, wyprzedały to, co jeszcze z tych spółek zostało i w ten sposób sławny program narodowych funduszy inwestycyjnych popadł w stan przedłużonej agonii. Zanim jednak osiągnął etap życia po życiu, przy pomocy NFI przepranych zostało bardzo dużo pieniędzy pochodzących z tzw. „akumulacji pierwotnej”, dzięki której w tamtym okresie członkowie dawnej partyjnej nomenklatury i razwiedki zakładali stare rodziny. Zresztą nie tylko w tamtym, bo i później też.
Wpadło mi kiedyś w rękę sprawozdanie finansowe jednego z otwartych funduszów emerytalnych, liczącego sobie ponad 850 tys. klientów. Fundusz ten wszystko to, co zarobił na „zysku bez ryzyka”, czyli na obligacjach skarbowych, topił w akcjach. Uwagę moją zwrócił zakup 3,5 mln akcji jednego z narodowych funduszy inwestycyjnych dlatego, że wartość akcji tego NFI w dniu ich zakupu była znacznie wyższa, niż ich wartość w dniu sporządzania sprawozdania. Podobnie było z akcjami Agory, z tym, że tych Fundusz kupił sobie tylko 190 tys. Kiedy tak sobie to wszystko melancholijnie rozpamiętywuję, trochę mi wstyd, że nie zorientowałem się wówczas, iż te wszystkie konkursy, firmy menażerskie i pan Jacek Fedorowicz, to te rurki i światełka, jakie pan Lewandowski z kolegami pozakładał gwoli ukrycia odcinka kradzionej rury wodociągowej, przez którą kilka lat płynęły pieniądze tam gdzie trzeba.

Ceny wzrosły o 100 procent

Po odrzuceniu przez Holendrów i Francuzów traktatu konstytucyjnego UE w referendach, propaganda na rzecz euro jakby przycichła, ale to oczywiście nic nie znaczy, bo pan prezes Balcerowicz już tam pracuje nad tym, by wprowadzić Polske do strefy euro i w ten sposób przychylić nam nieba. Tymczasem z Włoch dotarły skrzydlate wieści, że po wprowadzeniu w tym kraju euro, ceny wzrosły o 100 procent. Nawet biorąc poprawkę na okoliczność, że fama crescit eundo, co się wykłada, że wieści rosną po drodze, to może ten wzrost niekoniecznie był stuprocentowy, ale że był – to rzecz pewna. We Francji również; o ile przedtem kawa au comptoir kosztowała w paryskim bistro 5 franków, to po wprowadzeniu euro – tylko półtora, tyle – że euro, wymieniane na franki w stosunku jedno euro do 6,5 franka. Jeśli zatem brać pod uwagę kawę, to rzeczywiście – cena wzrosła prawie o 100 procent! A to ci dopiero siurpryza!
Tymczasem u nas nikt, nie wyłączając samego Jowisza Najlepszego i Największego, jaki zstąpił do Narodowego Banku Polskiego, ani się nie zająknie na ten temat. Słyszymy, jakie to dobrodziejstwa na nas spłyną, że oto nie będziemy musieli wymieniać pieniędzy i w ogóle. Szczerze mówiąc, wymienianie pieniędzy nigdy mi nie przeszkadzało, zwłaszcza, gdy miałem co wymieniać. No dobrze, ale zanim już ewentualnie wejdziemy do strefy euro, to będziemy musieli jednak wymienić nasze złotówki na nową wspaniała walutę. No i po jakim kursie? Ano właśnie – tego akurat nikt jakoś nie chce nam powiedzieć, a przecież bez tego cała dyskusja na temat opłacalności bądź nieopłacalności wejścia do strefy euro jest pozbawiona, że tak powiem, zakotwiczenia. Bo jeśli – tak jak we Francji i we Włoszech – u nas też ceny wzrosną o 100 procent? Europejsy na pewno nam powiedzą, że to nic nie szkodzi, bo właśnie dzięki temu Unia Europejska zdobędzie dodatkowe fundusze, żeby każdemu, kto zwróci się z właściwie wypełnionym wnioskiem ten wzrost cen zrekompensować dotacją. Wszystko się zgadza, tak samo, jak w rozumowaniu Ugolina, który tłumaczył, że dlatego zjadł własne dzieci, by zachować im ojca.

Stanisław Michalkiewicz
(2 października 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)