Niedawno zapytałem pewną firmę developerską, ile kosztuje mieszkanie w wybudowanym przez nią domu na warszawskim Mokotowie. Okazało się, że mieszkanie o powierzchni 108 metrów kwadratowych kosztuje 1 350 tys. zł. Ponieważ średni dochód na osobę w Polsce wynosi ok. 2500 zł miesięcznie, to znaczy, że średnio zarabiające małżeństwo na takie mieszkanie musiałoby oszczędzać co najmniej 22 lata, oczywiście przeznaczając na ten cel cały miesięczny dochód. Jeśli tylko połowę – to okres ten wydłużyłby się do co najmniej 44 lat.
I na taki właśnie okres udzielane są w Polsce kredyty mieszkaniowe. Związek Banków Polskich poinformował niedawno, że w III kwartale 2006 roku udzielono 72 tys. kredytów mieszkaniowych o łącznej wartości 10,8 mld zł – to znaczy, że aż o 63 procent więcej, niż przed rokiem. Nie tylko więcej jest pożyczek, ale zwiększyła się też średnia wartość pojedynczego kredytu z 60 tys. w roku 2002 do 144 tys. zł w roku 2006. W ogóle hipoteczne kredyty mieszkaniowe stanowią 40 proc, wszystkich kredytów zaciągniętych przez Polaków. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji w branży budowlanej powinna panować znakomita koniunktura, a temu widocznie i gwałtownie rosnącemu popytowi powinna wychodzić naprzeciw zwiększona podaż mieszkań. Tymczasem – nic podobnego! Z informacji GUS wynika, że w ciągu pierwszych trzech kwartałów bieżącego roku oddano do użytku 75 651 mieszkań, czyli o 2,2 proc. mniej, niż w pierwszych 9 miesiącach roku ubiegłego. Popyt rośnie, tymczasem podaż spada i to w liczbach bezwzględnych! Wygląda na to, że w branży budowlanej w Polsce prawa rynku jakoś nie chcą działać, a skoro nie chcą, to widocznie ktoś im nie pozwala. Kto i w jakim celu?
Pozorna niefrasobliwość
Jak wspomniałem, banki udzielają kredytów mieszkaniowych na 40-letnie spłaty, oczywiście oprocentowane. Udzielają ich nawet 40-latkom, jakby wierzyły, że – po pierwsze – kredytobiorca dożyje tego wieku, a po drugie – że do końca zachowa zdolność płatniczą. Tymczasem według wiarygodnych i optymistycznych prognoz na rok 2020, mężczyzna 60-letni będzie miał szansę średnio pożyć jeszcze 18 lat, zatem perspektywa spłacenia przezeń kredytu mieszkaniowego staje się problematyczna tym bardziej, że średnia emerytura, która obecnie wynosi 1200 zł brutto aż tak bardzo nie wzrośnie w ciągu najbliższych 40 lat. Przeciwnie – dr Robert Gwiazdowski twierdzi, że w ciągu najbliższych 10 lat ZUS zbankrutuje. Jako przewodniczący Rady Nadzorczej ZUS coś tam przecież musi wiedzieć, a w tej sytuacji należy liczyć się z ewentualnością nie tylko zablokowania wzrostu średniej emerytury, ale nawet jej gwałtownego spadku. Banki nie mogą tego nie wiedzieć, skoro dr Gwiazdowski powiedział to publicznie, a media rozpowszechniły. Wygląda na to, jakby banki udzielały kredytów mieszkaniowych niefrasobliwie.
Oczywiście nic takiego nie ma miejsca, bo banki można posądzać o wszystko, tylko nie o niefrasobliwość. One doskonale wiedzą, że obecny 40-latek zarabiający 2 500 zł miesięcznie, za 25 lat przejdzie na 1 200-złotową emeryturę, w związku z czym jego możliwości płatnicze zostaną zredukowane do zera. Zanim jednak się to stanie, przez 25 lat będzie spłacał bankowi raty. Spłacając po 500 zł miesięcznie, potrzebuje na spłatę 144 tys. zł akurat 24 lat, ale trzeba pamiętać jeszcze o oprocentowaniu. Np. bank GE Money oferuje hipoteczne kredyty mieszkaniowe w złotych na 10 procent. Zatem, po spłaceniu 144 tys. nasz kredytobiorca nadal będzie zadłużony w banku po same uszy. Tymczasem po przejściu na emeryturę, kiedy już nie będzie mógł niczego spłacać, bank wykona uprawnienia wierzyciela hipotecznego, tzn. przejmie własność mieszkania, na które udzielił był kredytu. W ten sposób nasz emeryt po pracowitym spłacaniu bankowi haraczu, pod koniec życia zostanie z przysłowiowym fiutem w garści, a bank jego mieszkanie sprzeda jeszcze raz komu innemu. Ładny interes, nieprawdaż?
Uciekamy od gotówki?
Teraz lepiej rozumiemy skwapliwość banków do udzielania kredytów mieszkaniowych nawet 40-latkom. No dobrze, ale dlaczego developerom nie opłaca się w tych warunkach budować mieszkań, skoro z roku na rok budują ich coraz mniej? Oto hiszpańska firma developerska kupiła 5 hektarów po zajezdni autobusowej przy ul. Chełmskiej za prawie 400 mln zł. Oznacza to, że za każdy metr gruntu zapłaciła ok. 8 tys. zł. Ma tam wybudować mieszkania. Ile musi kosztować metr mieszkania, żeby interes się opłacał? Na pewno nie taniej, niż metr gruntu. Oznacza to, że 100-metrowe mieszkanie musiałoby kosztować co najmniej 800 tys. zł., a 50-metrowe M-3 – 400 tys. zł. Rodziny o dochodach 5000 zł miesięcznie na takie M-3 nie stać, chyba, że przyciśnięta koniecznością, weźmie hipoteczny kredyt mieszkaniowy, sprzedając się w ten sposób bankowi w co najmniej półwieczną, a może nawet wieczną niewolę. Dla kogo poza tym zamierza budować hiszpańska firma developerska? To proste – dla tych, których na to będzie stać. A kogo będzie stać? Tych, którzy dysponują dużymi zasobami gotówki. Skąd mają te duże zasoby gotówki? Dysponują nimi w następstwie przymusów, jakie nakładają na swoich obywateli rządy w ramach np. ubezpieczeń społecznych, czy przymusowych ubezpieczeń majątkowych. Drugim źródłem pieniędzy jest wypłukiwanie złota z powietrza. Bank centralny „kreuje” pieniądz z niczego, po czym „pożycza” wykreowany w ten sposób pieniądz bankom komercyjnym, które z kolei udzielają kredytów zabezpieczonych hipotecznie. Dowodem praktykowania tego procederu jest inflacja, która w Polsce, w okresie od stycznia do października 2006 r. wyniosła 1,6 proc. Akurat nie jest to dużo, ale jeśli zestawimy to z rozmiarem PKB w 2006 r. (976 mld zł), to znaczy, że bank centralny mógł metodą wypłukiwania złota z powietrza wykreować ponad 15 mld zł.. To akurat tylko o 5 mld zł. więcej od sumy hipotecznych kredytów mieszkaniowych udzielonych w III kwartale bieżącego roku (10,8 mld zł). Mamy tedy do czynienia z „nadpłynnością”, zarządzaną przez stosunkowo nielicznych dysponentów. Najwidoczniej musieli oni ostatnio nabrać wątpliwości, czy ta gotówka wkrótce będzie cokolwiek warta, skoro gołym okiem widać, że próbują pozbyć się jej jak najszybciej, lokując ją w nieruchomościach. Tylko w ten sposób bowiem można wytłumaczyć gwałtowny wzrost cen w tej branży. W ten oto sposób banki i instytucje finansowe stają się właścicielami całych miast i całych krajów za pieniądze, które rządy odebrały obywatelom tych miast, czy krajów, albo banki centralne w zmowie z rządami „wykreowały”.
Śladem biblijnego Józefa
Sposób, w jaki banki i inne instytucje finansowe, obracające pieniędzmi pochodzącymi albo z przymusów nakładanych na obywateli przez rządy, albo z wypłukiwania złota z powietrza, stają się właścicielami coraz to większej części narodowych majątków, przypomina do złudzenia historię biblijnego Józefa, którego, dla obrotności faraon zrobił premierem swego rządu. Jak wiadomo, Józef nałożył na chłopów 20 procentowy podatek zbożowy, którego pobieranie pociągnęło za sobą konieczność budowy magazynów i koszar dla pilnujących ich żołnierzy. Realizacja tych interwencyjnych programów w ciągu 7 lat doprowadziła do ruiny podstawową gałąź egipskiej gospodarki, tzn. rolnictwo i w kraju zapanował głód. Wtedy Józef rozpoczął sprzedawanie chłopom zboża wcześniej im odebranego; w pierwszym roku za gotówkę, w drugim – za inwentarz, w trzecim – za ziemię, w czwartym – chłopi w zamian za własne ongiś zboże sprzedali Józefowi w niewolę samych siebie. Tak oto protoplasta dzisiejszych bankierów dokonał w Egipcie socjalistycznych przekształceń własnościowych. Jak się okazuje, mimo upływu czterech tysięcy lat nic się nie zmieniło.
Stanisław Michalkiewicz
(4 grudnia 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)