Już dawno nie tryskało takim optymizmem. Ostatni raz może za Gierka, jeśli oczywiście nie liczyć meldunków przekazywanych podczas surowych lat stanu wojennego, kiedy to albo „odbijaliśmy się od dna”, albo też dostrzegaliśmy jakieś „światełko w tunelu”.
Za Gierka – to co innego! Byliśmy 10 gospodarczą potęgą świata, aż nagle obudziliśmy się – a tu złotej rybki – ani śladu, tylko rozbite koryto. Teraz nie ma cenzury, ani propagandy sukcesu, więc jeśli kto coś mówi na temat gospodarki, to na pewno jest prawda. Jeśli zatem ze wszystkich otworów tryska na nas optymizm, to coś w tym musi być.
A optymizm rzeczywiście tryska ze wszystkich otworów. Że sytuacje gospodarczą zachwala premier – to oczywiste. Zauważył to już Gałczyński, pisząc w „Wiośnie rządu”, że „radosna twórczość kipi wszędzie wbrew opozycji niecnym krzykom. Niedługo wydać trzeba będzie letnie mundury urzędnikom”. Wtedy rządowego optymizmu niektórzy nie podzielali, np. w oczach poety proletariackiego wiosna prezentowała się zgoła inaczej: „I znowu wiosnę widzą me klasowo nastawione oczy; precz z rządem! Wiwat KPP i półgodzinny dzień roboczy!” Tymczasem dzisiaj – jakby rzeczywiście nie było antagonistycznych klas społecznych, tylko jakieś bezklasowe społeczeństwo komunistyczne. Poseł Platformy Obywatelskiej Adam Szejnfeld, ku swemu zapewne zdziwieniu, podziela ocenę sytuacji gospodarczej dokonaną przez premiera, ograniczając się do wytykania nieubłaganym palcem, że „zmarnowano szansę” na reformę finansów publicznych i w ogóle. Oczywiście wytyka to nieszczerze nie tylko dlatego, że PO żadnej reformy też nie zaproponowała, ale przede wszystkim dlatego, że PO też żadnej reformy finansów publicznych tak naprawdę sobie nie życzy. Gdyby ktoś, nie daj Boże, zreformował publiczne finanse w sposób korzystny dla gospodarki, to wszelkie współuczestnictwo, a nawet bezpośrednie uczestnictwo we władzy straciłoby wszelki sens ekonomiczny. Wyobraźmy sobie tylko, że radni w gminach, w powiatach i sejmikach wojewódzkich nie otrzymują żadnych diet, ani gratyfikacji za udział w sesjach, że wszystko jest sprywatyzowane i nie można dostać posady w radzie nadzorczej, jak dostała pani Aneta Krawczykowa za spółkowanie z posłem Stanisławem Łyżwińskim, że wszelkie transakcje prywatyzacyjne odbywają się na publicznej licytacji u notariusza… Od razu pojawiłyby się liczne głosy wskazujące na absolutny brak potrzeby nie tylko tak rozbudowanych, ale w ogóle wszelkich samorządów terytorialnych! Jeśli ktokolwiek ma jeszcze co do tego wątpliwości, to niechże wspomni na smutny los Unii Polityki Realnej, która w 1993 roku popełniła fatalny i brzemienny w skutkach błąd, drukując plakat informujący, że „świnie się zmieniają, ale tylko UPR zlikwiduje koryto”. Musiało to być powiedziane w złą godzinę, bo najwyraźniej wszyscy w tę zapowiedź uwierzyli i jak na komendę stracili tą partią wszelkie zainteresowanie. Tymczasem Platforma Obywatelska, tzn. oczywiście jeszcze nie Platforma, tylko Kongres Liberalno-Demokratyczny stręczył się wyborcom bardziej pragmatycznie, że to niby stworzy „milion nowych miejsc pracy”. Ludzie doświadczeni od razu zwęszyli możliwość niebywałych korzyści, bo wprawdzie KL-D nie mówił, gdzie konkretnie te miejsca stworzy, ale samo przez się było zrozumiałe, że w sektorze publicznym, a konkretnie – w administracji rządowej i gospodarczej. I tak się właśnie stało; wyszła ustawa o „komercjalizacji państwowych przedsiębiorstw w celu innym niż prywatyzacja” oraz ustawa „o narodowych funduszach inwestycyjnych i ich prywatyzacji”, które do dnia dzisiejszego stanowią żyłę złota dla każdego, kto potrafi się do stworzonych przez nie mechanizmów umiejętnie przeborować. I – jak to pięknie opisał Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku” – „każdy tak doi, jak potrafi, zależnie od formatu główki. Maczuga, że zbyt bystry nie jest, doi nachalnie przez łapówki: (…) zaś w Rurce nędzne ich dojenie budzi po prostu obrzydzenie”. Rurka, najtęższa głowa w elitarnych kręgach, „wie, że by doić należycie, trzeba się włączyć bez wahania w centralny system planowania”. No to po co Platforma Obywatelska miałaby przedstawiać plany jakichści reform, kiedy – powiedzmy sobie szczerze – dla elit tak jak jest – jest najlepiej?
Dla elit może i najlepiej, ale jaka w takim razie jest przyczyna takiego „rozpędzenia” gospodarki – jak powiada pani wicepremier Gilowska, a wtóruje jej czołowa polska businesswoman, pani Henryka Bochniarz, że „polityczny chaos nie zaszkodził naszym przedsiębiorcom”. Wprawdzie jestem pewien, że pani Henryka nie miała takich ambicji, ale mimowolnie wskazała nam trop, którym warto podążyć. „Polityczny chaos” – czy to nie on jest właśnie przyczyną dobrego stanu gospodarki? Zwróćmy uwagę, że „polityczny chaos” trwa u nas znacznie dłużej, niż kadencja obecnego rządu. Już ostatni rok rządu premiera Belki był okresem politycznego, jeśli nie „chaosu”, to w każdym razie – dryfu, bo – jak pamiętamy – z tym rządem nie utożsamiało się już żadne ugrupowanie parlamentarne. Trwając w takiej lewitacji, rząd premiera Belki zajmował się już tylko własnymi sprawami, nie zwracając specjalnej uwagi na otaczającą go rzeczywistość. Tymczasem rozpoczęła się kampania wyborcza, która rozpaliła serca i umysły wzajemną nienawiścią, z której miała wyłonić się koalicja Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatelską. Wprawdzie PiS stręczyło nam „państwo solidarne”, podczas gdy Platforma znowu – „liberalne”, ale najwyraźniej wielkich różnic między nimi być nie może, skoro obydwa ugrupowania poróżniły się na tle nadzoru nad Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i bezpieką. Dzięki temu jednak „chaos polityczny” trwa do dnia dzisiejszego; obydwa ugrupowania zajmują się głównie sobą, tzn. dyskredytowaniem się nawzajem. Dzięki temu jednak, że trzymają się za klapy, to obydwie ręce mają zajęte i nie mogą już gmerać przy gospodarce, ani nawet – skutecznie dławić gardeł przedsiębiorców, co przytomnie zauważyła pani Henryka Bochniarzowa. Najwyraźniej zaczynamy tu odkrywać skuteczną receptę na trwałą gospodarczą koniunkturę bez konieczności przeprowadzania jakichś reform.
Ale „polityczny chaos”, którego błogosławione następstwa dla gospodarki zaczynamy coraz bardziej doceniać, nie gwarantowałby trwałych podstaw gospodarczej koniunktury, gdyby w sukurs nie przychodziło mu skomplikowane zjawisko: pomieszanie safandulstwa z drygiem do improwizacji, zwane ironicznie przez Niemców „Polnische Wirtschaft”. Chodzi tu oczywiście o pewien brak skrupulatności, z której Niemcy podobno słyną. Ale jeśli już żadnych reform ma nie być, to okazuje się, że i „Polnische Wirtschaft” też ma swoje dobre strony. Oto GUS podaje, że około 30 procent produktu krajowego brutto powstaje w „szarej strefie”. Gdyby szarej strefy nie było, to kto wie – może wydajność gospodarki byłaby aż o jedną trzecią niższa? Wtedy pani wicepremier Gilowska nie miałaby podstaw do głoszenia, że gospodarka jest „rozpędzona”, pani Henryka Bochniarzowa musiałaby spoglądać w przyszłość z większym zatroskaniem o przedsiębiorców, a nawet poseł Szejnfeld musiałby krytykować rząd w znacznie ostrzejszych słowach i wytykać mu błędy jeszcze bardziej nieubłaganym palcem. Zatem – oby polityczny chaos utrzymał się przez cały 2007 rok, a jednocześnie Centralne Biuro Antykorupcyjne zajmowało się zgodnym rozdzielaniem budżetowych pieniędzy między swych funkcjonariuszy. Takie skromne noworoczne życzenia wszystkim składam pamiętając, że lepsze jest wrogiem dobrego.
Stanisław Michalkiewicz
(30 grudnia 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)