Rozpoczęła się dyskusja nad przyszłorocznym budżetem i od razu w koalicji pojawiły się napięcia. Chodzi oczywiście o to, który z ministrów wyda najwięcej publicznych pieniędzy i w ten sposób zapadnie w pamięć wdzięcznego narodu. Stąd biorą się tarcia i napięcia, tym większe, że premier Jarosław Kaczyński obiecał w swoim expose kierować się zasadą „kotwicy budżetowej”, to znaczy nie powiększać budżetowego deficytu ponad 30 miliardów złotych.
Najwidoczniej pan premier uważa zasadę „kotwicy budżetowej” za tytuł do chwały, chociaż w warunkach polskich 30 mld deficytu to bardzo dużo, a co więcej – utrzymywanie go na takim poziomie oznacza, ze również obecny rząd nie ma innego pomysłu na utrzymanie płynności finansowej państwa, jak sprzedawanie własnych obywateli w niewolę lichwiarskiej międzynarodówce. Ponieważ naturalnym pragnieniem każdego polityka jest zapewnienie sobie wygodnej niszy ekologicznej w narodowej historii, toteż nic dziwnego, że wychodzą ze skóry, żeby w tej sytuacji z państwowej kasy wyrwać dla siebie jak najwięcej forsy i w ten sposób uciułać sobie reputację dobroczyńcy narodu. Ciekawe, że naród, a w każdym razie jego zdecydowana większość myśli tak samo i kibicuje tym politykom, którzy najwięcej obiecują. Niczym Dajakowie, którzy przed rewolucją seksualną podobno nie kojarzyli sobie narodzin dzieci z wcześniejszymi stosunkami płciowymi, większość Polaków sprawia wrażenie, jakby zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że każdy, kto obiecuje większe dotacje z budżetu, tym samym zapowiada jeszcze większe fiskalne zdzierstwo. Warto podkreślić, że nie kojarzą tego nie tylko tzw. ludzie prości, ale również ci, którzy uważają się za „elity”. Skąd to wiemy? Ano stąd, w jaki sposób, to znaczy – na kogo głosują. Jeśli polska scena polityczna zdominowana jest dzisiaj przez socjalistów, którzy dzielą się na bezbożnych i pobożnych, to jest to wystarczający dowód, że również Polacy mający pretensje do elitarności, to zwykli durnie. Skąd się to bierze, dlaczego taki sposób myślenia, a właściwie ten rodzaj bezmyślności tak mocno zakorzenił się w narodowej psychice?
Skorupki nasiąkają…
Przysłowie powiada, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Podczas pobytu we Francji słyszałem, jak pewien aktywista tamtejszej Partii Komunistycznej chwalił się, że wzmagają „pracę ideologiczną” wśród uczniów szkół podstawowych. Myślałem, że źle go zrozumiałem, ale nie – komuniści ze swoją indoktrynacją wkraczali właśnie do szkół podstawowych. Zapamiętałem tę rozmowę i w 20 lat później wcale już nie dziwiły mnie gwałtowne i masowe protesty francuskiej ulicy przeciwko decyzjom ówczesnego premiera Alana Juppe, który, próbując złamać kręgosłup związkom zawodowym, chciał pozbawić je procentu, jaki otrzymują od składek na ubezpieczenie społeczne, płaconych pod przymusem przez obywateli. Centralom związkowym udało się wyprowadzić na ulice miliony ludzi, którzy dzięki pomysłowi premiera Juppe mogliby płacić niższe składki. Protestowali więc wbrew swemu oczywistemu interesowi, co nasuwa podejrzenia, że komunizm, a w każdym razie etatyzm, zszedł u nich już na poziom instynktu.
… również mimowolnie
W Polsce nie ma wprawdzie Partii Komunistycznej, a jeśli nawet jest, to prawdopodobnie nie jest w stanie prowadzić masowej indoktrynacji w szkołach podstawowych. Mimo to indoktrynacja taka jest prowadzona, często przez ludzi, którzy szczerze uważają się za antykomunistów. Ale to nic nie szkodzi; molierowski pan Jourdain też nie wiedział, że mówi prozą, a przecież mówił. Oto wśród lektur szkolnych, zalecanych dla piątej klasy szkoły podstawowej jest książka Janusza Korczaka „Król Maciuś I”.
W odróżnieniu od współczesnych książek dla dzieci w rodzaju „muminków”, czy „Harry`ego Pottera”, które z całą pewnością są pisane przez spryciarzy dla idiotów, a w każdym razie sprzyjają szybkiemu zidioceniu, „Król Maciuś I” jest książką wybitną. Janusz Korczak bowiem był prawdziwym przyjacielem dzieci, więc nie przychodziło mu do głowy, by je oszukiwać. Pragnął przybliżyć dzieciom prawdziwy obraz świata i w „Królu Maciusiu I” pokazał rzeczywiste mechanizmy władzy i polityki. Znakomitym tego przykładem jest scena, kiedy Maciuś został przez premiera odwołany z zabawy z rówieśnikami, ponieważ z zagranicy przybył szpieg. Szpieg, dystyngowany starszy pan, opowiedział Maciusiowi, że król sąsiedniego państwa wyprodukował dużo armat, że magazynuje proch, że ostatnio zbudował dwie fortece, więc on, szpieg radzi, by te fortece, wraz ze zgromadzonym w nich prochem, wysadzić w powietrze. Premier zgadza się z tym projektem i chodzi tylko o zgodę króla, czyli Maciusia. Maciuś jest trochę przerażony zuchwałością przedsięwzięcia, ale starszy pan wyjaśnia mu, że jest zarazem szefem szpiegów króla sąsiedniego państwa i w związku z tym zadanie jest jak najbardziej wykonalne. Na wątpliwości Maciusia, czy nie zostaną skierowane przeciwko niemu jakieś podejrzenia, podwójny szpieg wyjaśnił, że nie ma obawy, ponieważ główny inżynier nieprzyjacielskiej fabryki prochu jest już przekupiony, w związku z tym fabryka wraz z fortecą wyleci w powietrze z powodu pożaru pobliskiego składu desek, którego nie będzie można ugasić, ponieważ akurat pęknie rura głównego wodociągu. Maciuś wreszcie się zgadza, a spoglądając następnie przez okno na rozbawionych rówieśników, odczuwa brzemię władzy. Dzisiaj za takie zatruwanie dziecięcych dusz spiskową teorią dziejów „Gazeta Wyborcza” nie pozostawiłaby na Korczaku suchej nitki, ale przed wojną panowała jeszcze w Polsce wolność słowa.
Etatyzm z mlekiem matki
Najciekawsze jednak w powieści Korczaka są wątki ekonomiczne. Jak wiadomo, Maciuś podjął szereg ryzykownych reform, wskutek których, niczym w następstwie chińskiego „wielkiego skoku”, w państwie zapanował chaos i nastąpiła gospodarcza zapaść. Ciekawe, że Korczak pisał to na 20 lat przed „wielkim skokiem” i na 30 lat przed „rewolucją kulturalną” w Chinach, chociaż już po rewolucji bolszewickiej w Rosji. Jednak Maciuś wyciąga państwo z tej, zdawałoby się, sytuacji bez wyjścia, bo podejmuje ryzykowną wyprawę do króla ludożerców Bum-Drum. Ten król ma kopalnie złota i diamentów, które wprawdzie wydobywa, ale nie wiadomo po co, ponieważ w jego kraju panuje jeszcze gospodarka naturalna. Maciuś zaprzyjaźnia się z Bum-Drum, dzięki czemu do jego królestwa zaczynają przybywać pociągi wyładowane złotem. Za to złoto Maciuś uruchamia program budowy w górach państwowych domów wypoczynkowych dla dzieci, co nakręca koniunkturę w całej gospodarce: bezrobotni mają pracę, fabrykanci, do których Korczak odnosi się nader podejrzliwie, mają zamówienia i tak dalej. Organizatorem całej gospodarki jest więc państwo, a siłą napędową – pociągi z afrykańskim złotem od króla Bum-Drum. Mamy tu oczywistą prefigurację zarówno państwa Izrael, jak i nadziei, jakie ożywiają polskich europejsów w związku z przyłączeniem naszego kraju do Eurosojuza. Ale „Król Maciuś I” jest w tym zakresie również znakomitym dokumentem, ilustrującym gospodarcze poglądy przedwojennej inteligencji, której Janusz Korczak był, jak się wydaje, przedstawicielem typowym. Okazuje się tedy, że mimo upływu ponad 70 lat, mimo tak różnorodnych doświadczeń ustrojowych, jak łagodny autorytaryzm, wojna totalna, stalinowski komunizm, breżniewowski „socjalizm realny” i wreszcie bananowa „transformacja ustrojowa”, polskie „elity” nie tylko zachowały w stanie nienaruszonym wszystkie etatystyczne przesądy, ale zatruwają nimi następne pokolenia, ekscytując je nadziejami na pociągi ze złotem, już nie od króla ludożerców Bum-Drum, tylko z piwnic europejskiego banku centralnego.
Stanisław Michalkiewicz
(18 września 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)