Wprawdzie nikt chyba nie próbował ustanowić kolejności największych oszustw świata, a w każdym razie ja nic o tym nie wiem, ale gdyby spróbował, to na jednym z pierwszych miejsc niezawodnie powinny znaleźć się powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne. Jest to oszustwo nie tylko największe, ale i najbardziej bezczelne; można powiedzieć, że bezczelność tego gigantycznego oszustwa zapiera dech.
Inna sprawa, że właśnie dlatego się udało i nadal udaje. Ach, co ja mówię: „udaje”, kiedy powszechne i przymusowe ubezpieczenia społeczne nadal uważane są za jedną z podstawowych zdobyczy tzw. szarych ludzi. Tak twierdzą nie tylko zawodowi przyjaciele szarych ludzi, co byłoby w końcu zrozumiałe, bo ci przyjaciele żyją z naciągania szarych ludzi. Sęk w tym, ze i oni sami też tak sądzą. Szarzy ludzie bowiem, wbrew buńczucznym deklaracjom, jakie mają zwyczaj składać zwłaszcza w stanie nietrzeźwości, , że to niby nikt ich nie wyprowadzi w pole, są w gruncie rzeczy poczciwcami, którym nie przyjdzie nawet do głowy, że można ludzi naciągać tak otwarcie i – jak to się mówi – „w biały dzień”.
Najgroźniejsze są głupie pytania
Tymczasem sukces powszechnych i przymusowych ubezpieczeń społecznych jest ufundowany na takiej właśnie bezczelności, którą można wykazać bez doktoratów z ekonomii, tylko przy pomocy prostych, tzw. „głupich” pytań. W ogóle „głupie” pytania stwarzają różnym mądralom najwięcej kłopotów, bo najtrudniej na nie odpowiedzieć. Znana jest historia holenderskiego astronoma, który w XVIII wieku głupio zapytał, dlaczego właściwie w nocy jest ciemno? Udzielenie zadowalającej odpowiedzi na to pytanie zajęło innym astronomom najbliższe 100 lat, a przy okazji przyczyniło się do wykazania, ze Wszechświat nie jest nieskończenie wielki. Wracając tedy do przymusowych ubezpieczeń, warto zapytać, dlaczego właściwie są one przymusowe, skoro są dla ludzi korzystne? Bo jeśli nie byłyby dla ludzi korzystne, to chyba jasne, że nie powinny być przymusowe?
No dobrze, ale czy przymusowe i powszechne ubezpieczenia rzeczywiście są dla ludzi korzystne? Gdyby nie były przymusowe, to umowa ubezpieczenia społecznego wyglądałaby mniej więcej tak: państwowa ubezpieczalnia zażądałaby od ubezpieczonego przekazywania jej niemal połowy swoich dochodów tytułem tzw. „składki”, oferując ubezpieczonemu, że „kiedyś coś mu za to dadzą”. „Kiedyś” – bo – jak się za chwilę przekonamy – parlament może w każdej chwili zmienić wiek uprawniający do korzystania z emerytury. „Coś” – bo onże parlament może też zmienić zasady naliczania emerytur. Jestem pewien, że żaden trzeźwy człowiek nigdy nie przyjąłby takiej oferty. Ta właśnie okoliczność przesądza, że powszechne ubezpieczenia są zarazem przymusowe.
Kiedy brakuje forsy…
„Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce. Ale czy forsę ma? Niestety, nie!” – szydził z różnych dobroczyńców ludzkości Bertold Brecht. Ubezpieczenia społeczne są rodzajem finansowej piramidy, która, jak wiadomo, funkcjonuje dopóty, dopóki napływają do niej coraz to nowi frajerzy z pieniędzmi. Kiedy dopływ frajerów się zmniejsza, zaczynają się problemy. Sęk w tym, że ubezpieczenia społeczne są podobne w skutkach do hojności, o której Mikołaj Machiavelli pisze, że „nie ma rzeczy która by tak sama siebie pożerała”, jak właśnie hojność. „Uprawiając hojność sam niweczysz jej źródła” i albo popadając w nędzę stajesz się przedmiotem pogardy, albo popadając w zdzierstwo, stajesz się przedmiotem nienawiści. Ubezpieczenia społeczne, rozrywając związek między pomyślnością starszych ludzi a posiadaniem przez nie dzieci sprawiają, że posiadanie dzieci staje się nieopłacalne, więc ludzie zaczynają dzieci unikać. W rezultacie jednak po pewnym czasie ustaje dopływ frajerów do piramidy. O ile w latach 60-tych na jednego emeryta przypadało w Polsce 7 płacących „składki”, to teraz – zaledwie około półtora frajera, a proporcje te pogarszają się z roku na rok. W rezultacie pojawia się straszliwe pytanie: skąd wziąć forsę – straszliwe, bo znikąd nie ma odpowiedzi.
W imię zrównania płci
W tej sytuacji specjaliści od robienia ludziom wody z mózgu wykombinowali sobie, że nic tak ludziom nie doskwiera, jak nierówności płciowe. Zaczęli wszystkim wmawiać, że kto to widział, żeby takie, dajmy na to, kobiety, przechodziły na emeryturę w wieku 60 lat, kiedy potem żyją znacznie dłużej, niż mężczyźni, którzy na emeryturę mogą przechodzić dopiero po ukończeniu lat 65. Ano, nie da się ukryć, że skoro żyją dłużej, to od razu widać, że coś tu jest nie w porządku. Ponieważ ludzkość niczego tak bardzo nie pragnie, jak właśnie zrównania płciowego, toteż nie tylko u nas, w kraju, ale właśnie u nas też pojawiły się projekty, żeby i kobiety mogły przechodzić na emeryturę dopiero po ukończeniu 65 lat. O tym, żeby skrócić wiek emerytalny mężczyzn, nie tylko żaden z dobroczyńców ludzkości się nie zająknął, co w końcu jest zrozumiałe, ale żaden z tzw. szarych ludzi też nie zapytał, dlaczego właściwie pominęli te możliwość milczeniem, a to jest już trochę dziwne. Tedy rząd zapowiedział, że będzie kobietom „stwarzał możliwości” , a nawet „zachęty” by wytrwały w zatrudnieniu aż do ukończenia 65 lat. Skoro takie „możliwości” a nawet „zachęty” rząd zamierza stwarzać kobietom w sytuacji, kiedy już ponoć 2 miliony młodych ludzi wyjechało na emigrację zarobkową, to znaczy, że sytuacja rzeczywiście jest poważna.
O co chodzi naprawdę?
Jak wiadomo, wśród czterech wiekopomnych reform podjętych przez rząd charyzmatycznego premiera Buzka, była również reforma ubezpieczeń społecznych. Polegała ona m.in. na tym, że państwo umożliwiło rozmaitym filutom pokraść sobie trochę pieniędzy wydartych ludziom przez rząd pod pozorem „składki” emerytalnej. W tym celu utworzono tak zwany II filar ubezpieczeniowy w postaci tzw. otwartych funduszy emerytalnych. Tym funduszom, tworzonym z reguły przez zagranicznych lichwiarzy do spółki z filutami krajowymi, ZUS miał przekazywać część nieszczęsnej „składki”, którą fundusze miały „inwestować”, pobierając za ten trud wysoką prowizję. Ustawa nałożyła jednocześnie na nie pewne rygory, jak wolno im „inwestować”, a jak nie. Otóż bez ograniczeń wolno funduszom „inwestować” w obligacje Skarbu Państwa i inne papiery państwowe. Na innego rodzaju inwestycje nałożone zostały ograniczenia ilościowe w postaci dozwolonego procentu zaangażowanych środków.
Reforma ta weszła w życie 1 stycznia 1999 roku, obejmując swoim zasięgiem osoby, które w tym momencie nie ukończyły jeszcze 50 roku życia. Tymczasem nieubłaganie zbliża się rok 2009, kiedy to część kobiet objętych obowiązkiem zapisania się do któregoś otwartego funduszu emerytalnego ukończy lat 60 i w związku z tym otwarte fundusze emerytalne będą musiały rozpocząć wypłacanie emerytur i to z roku na rok w skali coraz bardziej masowej. Problem, a właściwie dwa problemy polegają na tym, że – po pierwsze – około 60 procent avoirów otwartych funduszy emerytalnych stanowią obligacje Skarbu Państwa, którymi emerytur oczywiście wypłacać się nie da, a po drugie – ewentualna zamiana tych obligacji na gotówkę, przy pomocy której można by realizować zobowiązania wobec emerytów, wymaga uprzedniego wykupienia tych obligacji przez państwo, to znaczy – przez tychże emerytów, jako podatników. Oznacza to, że wspomniani emeryci będą musieli za swoje emerytury zapłacić dwukrotnie; raz jako zobowiązani do „składki”, a drugi raz – jako podatnicy, za których pieniądze rząd wykupi obligacje, żeby fundusze miały pieniądze na wypłacenie emerytur. Ponieważ jednak rząd trochę się boi obłożyć podatników nowym haraczem, woli bajerować ich opowieściami o zrównaniu płciowym. A przy okazji, to jest to doskonała ilustracja w jakim celu zostały utworzone otwarte fundusze emerytalne; jedynym beneficjentem tego systemu są zagraniczni operatorzy funduszy, przechwytujący prowizję, którą już się dzielą sprawiedliwie, albo po bratersku z krajowymi filutami, na których z tego tytułu ciąży obowiązek wymyślania tubylcom coraz to nowych bajerów.
Stanisław Michalkiewicz
(24 lipca 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)