Podczas niedawnego zjazdu Prawa i Sprawiedliwości pan premier Kazimierz Marcinkiewicz, mówiąc o osiągnięciach rządu, wymienił wśród nich również „spadek bezrobocia”. Oczywiście pan premier miał rację. Bezrobocie w Polsce rzeczywiście spadło.
Czy jednak można uznać to za zasługę rządu? To zależy od punktu widzenia, bo skądinąd wiadomo, że ostatnio wyjechało z Polski do pracy w państwach „starej” Unii Europejskiej, głównie do Wlk. Brytanii i Irlandii co najmniej 2 miliony ludzi, głównie zresztą młodych. To by wyjaśniało przyczynę spadku bezrobocia, natomiast zasługi rządu – już niekoniecznie.
Miasteczka – widma
Ostatnio dużo jeżdżę po Polsce, zapraszany przez ludzi zaniepokojonych możliwością dopuszczenia do rabunku Polski przez organizacje żydowskie zajmujące się tzw. „przemysłem holokaustu”. Będąc w Pionkach, spotkałem się z miejscowymi przedsiębiorcami, którzy objaśnili mi przyczyny, dla których miasteczko to sprawia wrażenie miasteczka-widma, jakie pozostały w Newadzie po wyeksploatowaniu załóż srebra. Dowiedziałem się, że większość mieszkańców w wieku produkcyjnym wyjechała za granicę. Typowa tamtejsza rodzina żyje w ten sposób, że matka jest służącą w jednym kraju europejskim, ojciec – serwirantem w drugim, a dzieci mieszkają z babcią, która utrzymuje je za pieniądze przysyłane przez rodziców, dokładając ewentualnie z renty. Biznesmeni z Radomia powiedzieli mi, że z tego miasta wyjechało około 30 tysięcy ludzi, a przecież Radom nie jest żadnym wyjątkiem, bo w wielkopolskim Lesznie usłyszałem dokładnie to samo.
Skąd wziąć siłę roboczą?
Przypomniała mi się w związku z tym ONZ-towska prognoza demograficzna dla Unii Europejskiej, opracowana na kilka lat przed referendum akcesyjnym w Polsce, które, jak wiadomo, przesądziło sprawę Anschlussu. Autorzy tej prognozy, konstatując fakt gwałtownego starzenia się społeczeństw państw „starej” Unii twierdzili, że jeśli pragnie ona utrzymać „socjal” na tym samym poziomie, to w ciągu najbliższych 50 lat, musi importować około 100 milionów pracowników.
Jestem pewien, że przywódcy Unii, po zapoznaniu się z tą prognozą, zaczęli zastanawiać się, skąd tych pracowników importować. Nie chodzi o to, ze ich nie ma. Przeciwnie – jest nawet l`embarras de richesse, czyli kłopot z nadmiaru. Chodzi zatem o to, czy importować pracowników, dajmy na to, z krajów arabskich, czy może chińskich kulisów, czy też kogoś jeszcze innego. Pracownicy z krajów arabskich aż przebierają nogami na unijnych granicach, ale czy byłoby rozsądnie importować ich jeszcze 100 milionów? Przecież już teraz trudno spokojnie zmrużyć oko, a gdyby liczba Arabów i Senegalczyków w ciągu 50 lat powiększyła się o 100 milionów, to nikt nie byłby pewien dnia ani godziny. Więc może Chińczyków? Ba – ale to nie te czasy, jak za powstania Bokserów, kiedy to chińskim kulisem byle biały mógł pomiatać, jak chciał. Teraz za chińskimi kulisami stoją nuklearne Chiny i co mogłoby się stać, gdyby tak 100 milionów kulisów zażądało praw politycznych? Jak im to w istniejącej sytuacji wyperswadować? Nikt tego nie wie i nawet nie chce dopuszczać takich myśli do siebie. Na szczęście jest jeszcze jeden kierunek; można przecież importować siłę roboczą z chrześcijańskich krajów Europy Środkowej. To łagodni chrześcijanie, więc nie ma ryzyka zbyt wielkiego dystansu cywilizacyjnego, zwłaszcza gdyby red. Michnik i jemu podobni pogromcy tubylców wytresowali przyszłych chrześcijańskich pracowników w politycznej poprawności i w ogóle – w „tolerancji” tak, żeby w swoim statusie serwirantów nie widzieli niczego osobliwego. W tej sposób dojrzała decyzja o konieczności rozszerzenia Unii na wschód.
Samograj ekonomiczny
Żeby jednak zapewnić stały dopływ chrześcijańskich pracowników z krajów Europy środkowej i Wschodniej i żeby traktowali oni swój status serwiranta jako naturalny, należało zrealizować ten fragment celów wojennych Cesarstwa Niemieckiego z roku 1916, który – mówiąc o „Mitteleuropie” – rozwijał polityczny projekt utworzenia w Europie Środkowej i Wschodniej państw formalnie niepodległych, ale de facto – niemieckich protektoratów, o gospodarkach peryferyjnych i komplementarnych wobec gospodarki niemieckiej. Ten stan rzeczy udało się osiągnąć 1 maja 2004 roku, wytwarzając przy okazji trwały przymus ekonomiczny, skłaniający tubylców do poszukiwania szczęścia na służbie u „narodu panów”. Ponieważ gospodarki protektoratów mają być peryferyjne i komplementarne, a nie konkurencyjne, to znaczy, że mają być głównie odbiorcą produktów wytwarzanych w metropoliach, również przez wspomnianych pracowników. No dobrze, ale skoro gospodarki protektoratów nie będą wydajne, to skąd protektoraty będą czerpać zdolność płatniczą, która uczyniłaby z nich stosunkowo atrakcyjne, tzn. wypłacalne rynki zbytu dla metropolii? Wydaje się, ze jedynym rozwiązaniem dla nich będzie eksport pracy w postaci eksportu niewolników, tj. pardon – wolnych obywateli poszukujących zatrudnienia. Ci – właśnie tak, jak emigrujący zarobkowo mieszkańcy Pionek – część zarobionych pieniędzy będą przesyłać do „starego kraju” i w ten oto sposób tworzyć tubylczą zdolność płatniczą. Ostatecznie pieniądze wrócą tam, skąd przyszły, a rząd – nie tylko pana premiera Marcinkiewicza, ale również jego następców, będzie mógł wpiąć sobie kolejne liście do wieńca herostratesowej sławy. Pisałem o tym chyba na rok przed referendum w sprawie Anschlussu, ale cóż z tego, że wszystko mniej więcej tak dzisiaj się kształtuje?
Stanisław Michalkiewicz
(26 czerwca 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)