Stanisław Michalkiewicz: Nadzieje i rzeczywistość

0

Wystąpienie premiera Jarosława Kaczyńskiego podczas sobotniej manifestacji poparcia dla jego rządu było rodzajem hymnu pochwalnego dla państwa opiekuńczego. Nawet biorąc pod uwagę, że zostało wygłoszone na wiecu, że jego celem było zmobilizowanie jak największego poparcia opinii publicznej dla rządu będącego emanacją PiS i że w celu zdobycia politycznego poparcia partyjni liderzy mają skłonności do koloryzowania – musi ono skłaniać do głębokiego przemyślenia dalszego angażowania się po stronie rządu.
Wydaje się bowiem, że mamy do czynienia z procesem, w którym można wyodrębnić dwie fazy.

Faza pierwsza – destrukcyjna

Jak już pisałem na łamach „Naszego Dziennika”, licytacja, jaką w trakcie kampanii wyborczej przeprowadziło PiS z Platformą Obywatelską między „Polską solidarną” a „Polską liberalną”, obliczona była nie tyle na prezentację prawdziwych zamiarów rywalizujących partii, co na epatowanie wyborców. Wiadomo bowiem, że od przyłączenia Polski do Wspólnot Europejskich, kształt około 80 procent naszego ustawodawstwa tworzony jest w Brukseli, zaś tubylcze rządy mogą tylko zapisywać te dyrektywy własnymi słowami. Na zasadniczą zmianę modelu państwa w tych warunkach nie można liczyć, nawet gdyby ktoś miał taki zamiar, czego ani w przypadku PO, ani w przypadku PiS raczej podejrzewać nie można. PiS bowiem, a Jarosław Kaczyński w szczególności naprawdę chce tylko rozpędzić dotychczasową „grupę trzymającą władzę”, której najtwardszym jądrem wydaje się razwiedka, kontrolująca zarówno gospodarkę i finanse, jak i ośrodki opiniotwórcze, nie wyłączając części duchowieństwa. W tym dążeniu jest zdeterminowany do tego stopnia, że zabiegał o pozyskanie do tego przedsięwzięcia również uczestników tamtej grupy w rodzaju Jana Rokity. Dopiero kiedy tamten odmówił, obawiając się wiszenia na „haku”, zdecydowano się ujawnić wszystkie trupy z „szafy Lesiaka”. Po rozpędzeniu tej grupy PiS chciałby zająć jej miejsce.
Nie jest to może program zapierający dech w piersiach zwolennikom reformy państwa w duchu wolnorynkowym, ale warto zwrócić uwagę, że – po pierwsze – pozostałe ugrupowania parlamentarne nie chcą nawet takiej zmiany, a po drugie – że wszelka dyskusja o zmianie modelu państwa w sytuacji, gdy jego gospodarka, finanse i środowiska opiniotwórcze są kontrolowane przez strukturę, która obecny, latynoamerykański, bananowy system w Polsce stworzyła i umocniła – ma charakter akademicki. W tej sytuacji program rozpędzenia grupy trzymającej władzę, który Jarosław Kaczyński naprawdę chce zrealizować, stanowi bodaj czy nie jedyną szansę na stworzenie warunków, które w ogóle umożliwią jakąkolwiek reformę. PiS bowiem w charakterze nowej grupy trzymającej władzę, w odróżnieniu od grupy aktualnej, będzie bardzo płytko ukorzeniony.

Granice przyzwoitości

Na obecnym etapie jesteśmy w początkach fazy pierwszej, co do której – wcale nie wiadomo, czy doprowadzi do pożądanego rezultatu. Nie tylko dlatego, że razwiedce i jej politycznym ekspozyturom uda się w końcu wysadzić w powietrze rząd premiera Kaczyńskiego, ale również dlatego, że broniąc się przed takim losem, musi zabiegać o poparcie Ligi Polskich Rodzin, Samoobrony i PSL. LPR, jeśli ma skrystalizowane poglądy na gospodarczy model państwa, to ze względów oportunistycznych głęboko je ukrywa, zaś w politycznej propagandzie odwołuje się do rozwiązań etatystycznych i socjalnych, czego przykładem jest choćby „becikowe”, które teraz ma być podwyższone do 5 tys. zł. Takich rzeczy nie robi się jednak bezkarnie i ten kamuflaż może stać się drugą, a właściwie jedyną naturą partii, która w końcu jest zakładnikiem swoich wyborców i jeśli tylko im schlebia, a nie tłumaczy prawdziwych mechanizmów funkcjonowania państwa – musi w końcu przed nimi uciekać w stronę, w którą nikt nie patrzy. Jeśli chodzi o Samoobronę, to odziedziczyła ona najgorsze cechy PSL i ani jednej dobrej. Wprawdzie do Samoobrony garną się ludzie, których ze względu na status majątkowy można by zaliczyć do klasy średniej, ale wszystko wskazuje na to, iż podłączenie się do jakiegoś kurka z publicznymi pieniędzmi jest jedynym znanym im sposobem funkcjonowania w życiu gospodarczym, toteż nic dziwnego, że Samoobrona zawsze będzie zabiegała o jak najwyższe nakłady z budżetu na gałęzie gospodarki, z których spodziewa się materialnych korzyści dla swoich działaczy i politycznych – dla partii. Jeśli chodzi o PSL, to ta partia o ponad stuletniej tradycji ma to do siebie, że przez sto lat nie zmieniła również swego politycznego programu: opanować Ministerstwo Rolnictwa i jego agendy i za pomocą tych pomp prywatyzować publiczne pieniądze, których w związku z tym musi być jak najwięcej. To zresztą jest przyczyna, dla której między PSL i Samoobroną toczy się rywalizacja na śmierć i życie.
W takiej sytuacji jest prawie pewne, że również premier Jarosław Kaczyński, jeśli nawet z pobudek patriotycznych chciałby zapoczątkować odchodzenie od etatyzmu, wysokiego budżetu i nawet sławnej „kotwicy budżetowej” tzn. zmniejszać deficyt z 30 mld zł do zera, może nie mieć wystarczającej swobody politycznego manewru. Wprawdzie wygląda na to, że on też jest zwolennikiem definicji, że polityka jest sztuką unikania kompromisów i zapewnia, że nawet zapobiegając przyspieszonym wyborom zrobi wszystko, „co jest w granicach przyzwoitości”, ale wygląda na to, że będzie musiał te granice bardzo rozszerzyć.

Syrenie śpiewy

Ta swoboda manewru mogłaby się zwiększyć, gdyby jakiś sukces polityczny odniosła Unia Polityki Realnej, która najwyraźniej gotowa jest popierać PiS w fazie destrukcyjnej. Jednak na przeszkodzie stoją co najmniej dwie obiektywne trudności. Po pierwsze, PiS próbuje raczej wchłaniać swoich sojuszników, niż ich wzmacniać, a po drugie – za sprawą propagandy większość zwolenników reform wolnorynkowych tworzy zaplecze polityczne Platformy Obywatelskiej, jakby zupełnie nie dostrzegając, iż za zasłoną wolnorynkowej retoryki robi ona wszystko, by utrzymać w Polsce bananowy kapitalizm, zaprojektowany przy okrągłym stole na użytek razwiedki i jej partnerów. Z tego punktu widzenia Platforma Obywatelska jest tylko innym wcieleniem Unii Wolności, która – jak w wyjątkowym przystępie szczerości wyznał prof. Geremek – tylko dlatego przejściowo wsparła, przynajmniej werbalnie, elementy wolnego rynku, by dzięki zakumulowanym w ten sposób efektom móc w przyszłości wrócić do polityki socjaldemoratycznej. Niestety nacisk, jaki premier Kaczyński położył na „Polskę solidarną” utrudnia, a kto wie, czy wręcz nie uniemożliwia zdemaskowanie Platformy.
Kolejną sprawą jest przekonanie do zalet wolnego rynku tych środowisk, które z pobudek patriotycznych popierają „partie prawicowe”, a które Kol. Rafał Ziemkiewicz, kiedy jeszcze nie był tak zgorzkniały, nazywał „dobrotą”. W ostatnich latach zdążyłem te środowiska trochę poznać i dojść do wniosku, że stanęłyby one równie stanowczo po stronie rzeczywiście prawicowego programu, jak obecnie po stronie „prawicowych” partii, gdyby udało się przekonać je, że leży to w polskim interesie narodowym i państwowym. Trudność w tej sprawie sprowadza się głównie do kolizji interesu narodowego i państwowego z doraźnymi interesami partyjnymi, nakazującymi przywódcom uprawiać „bajer”, którego pokaz dał również premier Kaczyński na wiecu poparcia dla rządu 7 października w Warszawie.

Stanisław Michalkiewicz
(16 października 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)