Wśród tzw. antynomii megarejskich poruszony został problem łysiny. Jeśli człowiek straci jeden włos, to jeszcze nie łysina, nieprawdaż? Podobnie, jeśli straci dwa włosy, trzy i tak dalej. No dobrze, więc skoro tak, to kiedy właściwie zaczyna się łysina? Na tak postawione pytanie bardzo trudno odpowiedzieć, chociaż z drugiej strony łatwo, przynajmniej według formuły zaproponowanej przez ks. Benedykta Chmielowskiego, autora „Nowych Aten, czyli akademii wszelkiej scjencji pełnej”: „łysina – jaka jest – każdy widzi”.
Podobnie ma się rzecz z ingerencją państwa, czyli władzy publicznej w gospodarkę. Jeśli na przykład władza ustanawia kodeks cywilny, to wprawdzie jest to jakaś ingerencja w gospodarkę, ale jeszcze nie socjalizm. Zgodnie z antynomią megarejską, utrata jednego włosa nie jest jeszcze łysiną tym bardziej, że prawo cywilne w zasadzie formułuje swoje normy fakultatywnie: „jeśli strony inaczej nie postanowiły”, „w braku odmiennej umowy” – i tak dalej. Jednakże fakultatywność ta może być tylko pozorna, jeśli w kodeksie cywilnym znajdzie się przepis mówiący, iż czynność prawna sprzeczna z ustawą lub mająca na celu obejście ustawy jest „nieważna”. Ustanowienie takiej zasady sprawia bowiem, że wszystkie poprzednie zastrzeżenia w rodzaju „w braku odmiennej umowy” itp, tracą wszelkie sens, skoro umowa nie tylko nie może być sprzeczna, ale nawet rozmijać się z ustawą, czyli zarządzeniem władzy publicznej. Okazuje się, że socjalistyczną łysinę może spowodować nawet utrata jednego włosa, jeśli to właśnie na nim trzymają się włosy pozostałe. Nie da się ukryć, że to spostrzeżenie szalenie wzbogaca rozważania nad antynomiami megarejskimi, stanowiąc przestrogę przed nazbyt formalistycznym podejściem.
„Nielegalna” imigracja
Jak wiadomo, od kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych, a może jeszcze Liga Narodów uznały prawo do pracy za jedno z podstawowych praw człowieka, natychmiast pojawiło się pojęcie „nielegalnego zatrudnienia”. Podobnie, od kiedy za podstawowe prawo człowieka „bez względu na narodowość, rasę, płeć, wyznanie, poglądy polityczne i wszelkie inne poglądy” uznano prawo człowieka do wyboru miejsca zamieszkania, zaraz pojawiło się pojęcie „nielegalnej imigracji”. Nielegalna imigracja oznacza sytuację, gdy człowiek wybiera sobie miejsce zamieszkania jeśli nawet nie wbrew woli, to przynajmniej bez wiedzy władzy publicznej na podległym jej terytorium. Takie postawienie sprawy oznacza, że o prawie człowieka do wyboru miejsca zamieszkania możemy mówić jedynie w sensie metaforycznym, ponieważ realizacja tego uprawnienia uzależniona jest bez reszty od swobodnego uznania władzy publicznej. Krótko mówiąc, skonfrontowanie patetycznych deklamacji o „prawach człowieka” z ustawodawstwem współczesnych państw pokazuje, że o żadnych „prawach człowieka” nie można mówić serio, że władza publiczna nie zamierza ustępować ani na krok, a jeśli rozprawia, dajmy na to, o „prawach człowieka”, to tylko po to, żeby było trudniej zgadnąć, o co naprawdę jej chodzi.
Po co ludzie migrują?
Ostatnio prasa brytyjska „bije na alarm” w związku z „zalewem” Wielkiej Brytanii przez fale imigrantów. Już mniejsza o ten „zalew”, ale dlaczego właściwie „bije na alarm”, że „imigrantowie falą na nas walą”? Przecież na teren Wielkiej Brytanii przybywają „bracia” w „Ludzkości”, którzy niczym od Brytyjczyków się nie różnią, ponieważ to miedzy innymi rząd brytyjski, podobnie jak inne rządy, za pośrednictwem programów szkolnych i politycznie poprawnych mediów, wbija ludziom do głowy, że jest „jedna rasa – ludzka rasa”, zaś wszelkie objawy „ksenofobii” są dowodem cywilizacyjnego upośledzenia. No tak, oczywiście, jakże by inaczej, ale z drugiej strony każdy przecież wie, że co swój – to swój, a co obcy – to obcy. Więc kiedy fala imigrantów zaczyna wzbudzać podejrzenia o możliwość wystąpienia kolizji interesów, kończy się poczucie braterstwa, chociaż ani programów szkolnych, ani treści deklamacji w mediach nikt oczywiście nie zmienia.
No dobrze, ale dlaczego właściwie imigranci falą walą do Wielkiej Brytanii? Powody mogą być dwojakie: żeby uchronić się przed politycznymi lub religijnymi prześladowaniami w swoich krajach, albo – żeby poprawić sobie warunki egzystencji. Dotychczasowe doświadczenie historyczne poucza, że ofiary prześladowań politycznych czy religijnych nie są dla krajów swego osiedlenia groźne. Na przykład Włodzimierz Lenin będąc w Szwajcarii nie przekonał do bolszewizmu, o ile mi wiadomo, ani jednego Szwajcara, podobnie jak wydalony najpierw z Iranu, a potem i z Iraku ajatollach Chomeini nie przekabacił Francuzów na muzułmanów. Inna rzecz, że Francuzi akurat wtedy byli zafascynowani jeśli nie Breżniewem, to Mao-Zedongiem. Panienki chodziły po Paryżu w eleganckich, wzorowanych na chińskie mundury, watowanych kufajkach, więc do islamu i przebierania się w gelabiję nikt nie miał na razie głowy. Emigranci polityczni mogą być nawet pożyteczni dla goszczącego ich kraju, zwłaszcza jeśli dadzą się zwerbować przez jego wywiad w charakterze agentów wiarygodnych za granicą. Natomiast ci, którzy pragną poprawić sobie warunki egzystencji, mogą kierować się dwiema alternatywnymi pobudkami: albo chcą dorabiać się własną pracą, albo pasożytować na wytworzonym już dobrobycie poprzez socjal.
Strategia elastycznego reagowania
Wykorzystując lęk ludzi przed możliwością wystąpienia kolizji interesów, władza publiczna w krajach, do których przybywają imigranci, stręczy się jako obrońca, wymuszając w ten sposób społeczną akceptację rozszerzania obszaru swojej władczej ingerencji. Tymczasem akceptacja taka nie jest wcale potrzebna, a nawet – szkodliwa właśnie dla ludzi obawiających się zagrożenia własnych interesów. Rzecz bowiem w tym, że imigranci, którzy pragną dorobić się własna pracą, są również pożyteczni dla kraju swego osiedlenia, bo za niewielkie wynagrodzenie można powierzyć im zajęcia, których za takie wynagrodzenie nie chcą wykonywać tubylcy. W ten sposób ilość pożytecznej pracy na terytorium kraju osiedlenia wzrasta, pomnażając jego dobrobyt. Oczywiście w miarę bogacenia się, imigranci również stają się bardziej wybredni, ale na ich miejsce przybywają nowi, którzy muszą zaczynać od początku.
Ale ten przymus rozpoczynania od początku jest możliwy tylko w przypadku całkowitego zlikwidowania socjalu. W przeciwnym razie sprytni imigranci od razu próbują pasożytować na społeczności, do której przybywają, tworząc albo niebezpieczną klasę próżniaczą, albo wręcz dokonując pełzającego podboju kraju swego osiedlenia. Z taką sytuacją mamy właśnie do czynienia we Francji, gdzie Arabowie i Senegalczycy z przedmieść, mniej więcej co trzy lata wymuszają na rządzie francuskim zwiększenie socjalu dla mieszkańców przedmieść. Jest to rodzaj haraczu, jakim za pośrednictwem francuskiego rządu watahy Arabów i Senegalczyków obkładają rdzennych Francuzów i praktycznie niczym nie różni się od kontrybucji nałożonej przez Bismarcka po wojnie francusko-pruskiej.
Dlatego jedyną rozsądną odpowiedzią na problemy gospodarcze związane z imigracją jest niezwłoczne i całkowite zniesienie socjalu, skądinąd pożyteczne dla gospodarki i społeczeństwa również wtedy, gdy imigracji nie ma. Charakterystyczne, że rządy w ogóle takiej możliwości nie rozważają. Jest to kolejny dowód, ze wcale nie zależy im na chronieniu interesów obywateli, ale wyłącznie na rozszerzaniu zakresu własnego imperium.
Po pierwsze – nie kłamać!
Likwidacja „socjalu” nie rozwiązuje jednak tzw. problemu zachowania tożsamości w sytuacji masowego napływu imigrantów. Tutaj z pomocą przychodzą nam antynomie megarejskie, a zwłaszcza – antynomia łysiny. Ponieważ nie wiemy, od kiedy właściwie zaczyna się łysina, bezpiecznie jest nie dopuścić do wypadnięcia żadnego włosa. Warto tedy zwrócić uwagę, że wypadają one właściwie tylko dlatego, że sami je sobie wyrywamy, przyjmując za dobrą monetę różne patetyczne łgarstwa, ze np. ludzie są równi i tak dalej. Tymczasem jest to oczywista nieprawda; jedne panie są piękne, a u innych bardziej cenimy zalety intelektualne i tak dalej. Zatruwając się takimi kłamstwami, stajemy się niewolnikami własnej propagandy, co czyni nas bezbronnymi wobec rzeczywistych problemów. Podobnie nie wszystkie kultury i nie wszystkie cywilizacje są jednakowo wartościowe i dobre. Jedne są lepsze, inne – gorsze, przynajmniej z naszego punktu widzenia. Ale nasz punkt widzenia jest jedyny właściwy, bo niby w imię czego mielibyśmy przyjmować cudzy punkt widzenia i, dajmy na to, zamiast cywilizacji łacińskiej forsować cywilizację żydowską, jak to próbują robić w Polsce również niektórzy przedstawiciele katolickiego duchowieństwa? Dlatego też przestańmy narkotyzować się patetycznymi kłamstwami i powiedzmy sobie wyraźnie, że wprawdzie prawo do pracy, tzn. do zarabiania według własnego wyboru na własne utrzymanie, jest podstawowym prawem człowieka, ale nie jest nim ani „prawo” do „socjalu”, tzn. do życia na cudzy koszt, ani też obywatelstwo, czyli prawa polityczne. Myśląc w ten sposób będziemy wiedzieli, czego się trzymać, a przede wszystkim nie pozbawimy się narzędzi obrony naszej tożsamości.
Stanisław Michalkiewicz
(4 września 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)