Polska, jak wiadomo, jest „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. W tym krótkim przepisie konstytucji zawartych jest kilka sprzeczności. Państwo „demokratyczne” to takie, w którym decyzje podejmowane są demokratycznie, a zatem w myśl zasady, że Rację ma Większość.
Tymczasem państwo prawne, to takie, w którym obowiązują zasady niezależnie od tego, co Większość na ten temat sądzi. Dlatego państwo demokratyczne może być państwem prawnym tylko sporadycznie i przypadkowo. A tu jeszcze te „zasady sprawiedliwości społecznej”. Nikt dokładnie nie wie, co to znaczy, ale najbardziej prawdopodobna jest praktyka nadawania pozorów legalności politycznej korupcji. Chodzi o to, że w zamian za poparcie w wyborach, politycy obiecują wyborcom możliwość życia na koszt współobywateli. Spełnianie tych obietnic przybiera różne formy, między innymi postać zasiłków dla bezrobotnych.
Gdyby przynajmniej politycy ograniczyli się tylko do fiskalnego rabunku obywateli, by spełnić swoje korupcyjne obietnice, to byłoby pół biedy. Problem polega na tym, że próbują dyrygować nie tylko swoimi klientami, ale również ludźmi, którzy ich klientami nie są ani być nie zamierzają. To zaś jest nie tylko szkodliwe, ale i niebezpieczne tym bardziej, że ta działalność uchodzi politykom i urzędnikom bezkarnie.
Znakomitym tego przykładem są problemy, jakie stały się udziałem plantatorów truskawek z województwa zachodniopomorskiego, w którym oficjalne statystyki notują 15 proc. bezrobotnych. Jednak znalezienie pracowników na przykład do zbioru truskawek jest tam niepodobieństwem, chociaż sprawny zbieracz może zarobić nawet do 150 zł dziennie. Dlatego też kilku tamtejszych plantatorów postanowiło sprowadzić robotników z Tajlandii. Przygotowali dla nich kwatery, wpłacili jakieś kaucje, oczywiście upewniwszy się uprzednio, że tajscy robotnicy będą mogli pracować u nich legalnie. Tajowie także wpłacili opłaty wizowe i wszystko wydawało się załatwione, kiedy nagle urzędnicy Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej doszli do wniosku, że pracownicy z Tajlandii pochodzą jednak spoza Unii Europejskiej, w związku z czym muszą najpierw otrzymać pozwolenia na pracę w Polsce, co, ma się rozumieć, musiałoby trwać miesiącami. Ciekawe, że w Szwecji, która też należy do Unii Europejskiej, tajscy robotnicy zbierają w lasach jagody i tamtejszemu państwu prawnemu jakoś to nie przeszkadza. Ale nasze państwo jest widocznie jeszcze bardziej prawne, to znaczy – prawniejsze niż taka, dajmy na to Szwecja i żaden Szwed nie będzie pluł nam w twarz.
Jak wiadomo, prawo do pracy stanowi jedno z najważniejszych, nawet podstawowych praw człowieka. Ale co to znaczy w sytuacji, gdy prawo urzędnika do zarządzania jest jeszcze ważniejsze? To znaczy, że tak naprawdę, to urzędnik decyduje, czy człowiek będzie mógł swoje prawo do pracy zrealizować, czy nie. Oczywiście urzędnik nie decyduje sam. On też jest człowiekiem pod władza postawionym i wykonuje tylko prawo. Teoretycznie autorami prawa są parlamenty, jednak tak naprawdę, to są nimi zawodowi biurokraci, przygotowujący tak zwane „projekty rządowe”. Ponieważ zawodowi biurokraci doskonale orientują się w sposobach zagwarantowania własnych interesów przy pomocy przepisów prawnych, przygotowują rządowe projekty pod kątem interesów grupowych i bardzo rzadko udaje się im uwzględnić interes gospodarki, czy interes państwa. Potem w parlamentach posłowie, będący w zdecydowanej większości słabo zorientowanymi ambicjonerami, głosują nad tymi ustawami za albo przeciw, nie ze względu na merytoryczną znajomość zagadnień, tylko ze względu na polityczny interes partii, do której akurat należą. Jeśli zatem zawodowi biurokraci harmonizują jakieś inne interesy ze swymi interesami, to właśnie interesy partyjne. W rezultacie prawo jest następstwem kompromisu między grupowych interesem kasty biurokratów i interesem politycznym partii. Jeśli ktoś poszukuje dowodu na potwierdzenie tego spostrzeżenia, to niech zwróci uwagę, że chyba w żadnym państwie nie udało się przeforsować materialnej odpowiedzialności urzędnika , nie mówiąc już o polityku, jego osobistym majątkiem, za szkody wyrządzone w ramach czynności urzędowych.
Wybitny znawca duszy rosyjskiej Michał Sałtykow -Szczedrin radził, by w trudnych sytuacjach dać trzy ruble feldfeblowi i nie kłopotać się żadnymi przepisami prawa. Wiadomo przecież, że biurokracja mnoży w systemie prawnym różne nakazy i zakazy po to, by na straży każdego z nich można było postawić urzędnika, który z tego będzie sobie żył aż do emerytury, a za przymknięcie oka na zlekceważenie nakazu czy przekroczenie zakazu będzie uzupełniał swoje oficjalne dochody. Większość tych nakazów czy zakazów tak naprawdę niczemu innemu nie służy. Gdyby zatem nasi plantatorzy truskawek przyjęli metodę na tak zwany „rympał” i dali miejscowemu feldfeblowi zalecane przez Sałtykowa – Szczedrina „trzy ruble”, to mogliby sobie spokojnie sprowadzić nie tylko Tajów, ale nawet Marsjan, którzy zebraliby im truskawki w podskokach, a następnie rozpłynęli się w sinej dali. Wiem, co mówię, bo w swoim czasie sam jeździłem do Francji jako „turysta”, a tak naprawdę – jako sezonowy robotnik rolny i nawet udało mi się przeżyć dwie kontrole przeprowadzane przez tamtejszych urzędników na polu. Zatem, gdyby plantatorzy już zebrane przez tajskich robotników truskawki sprzedali, to potem musieliby tylko uważać, gdzie schować forsę, żeby nie kusiła złodziei, którzy w celu szantażowania, mogliby poszczuć na nich niezależną prokuraturę. Zgubiło ich, moim zdaniem, nadmierne przywiązanie do legalizmu, które kazało im załatwiać wszystko przez ambasadę, zamiast poradzić Tajom, żeby przejeżdżali do Polski na własną rękę, niby jako turyści. Tymczasem ambasada porozumiała się z Ministerstwem, które najwyraźniej nie dostało swoich „trzech rubli”, więc stanęło na nieubłaganym gruncie legalizmu i pokazało plantatorom gest Kozakiewicza. Ministerstwu przyszło to tym łatwiej, że prawo sformułowane jest niejasno, żeby w zależności od sytuacji (są trzy ruble, albo nie ma) z tego samego przepisu można było wysnuć co najmniej dwie, a jeszcze lepiej – nawet trzy interpretacje.
I na koniec dwie uwagi. Jak to jest, że robotnikom z Tajlandii opłaca się przyjechać taki kawał drogi do Polski, żeby zarobić dziennie 150 zł, z których część trzeba przecież oddać firmie werbującej robotników tam, na miejscu, a polskim klientom opieki społecznej nie opłaca się schylić po te pieniądze nawet w tej samej, albo sąsiedniej wsi? I uwaga druga – komunizm nie skończy się dopóty, dopóki urzędnik, który wydał decyzję, nie będzie odpowiedzialny materialnie własnym majątkiem za szkody, które swoją decyzją (albo jej brakiem) spowodował, podobnie jak polityk, który jako poseł lub senator, głosował za ustawą, na podstawie której takie szkodliwe decyzje mogły być wydane. Czyż nie na tym właśnie powinno polegać sławne „państwo solidarne”?
Stanisław Michalkiewicz
(30 czerwca 2008)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)