Pierwszą turę wyborów samorządowych szczęśliwie mamy już za sobą. Emocje utrzymują się jeszcze w 843 miejscowościach, w których odbędzie się II tura wyborów burmistrzów i prezydentów. Donald Tusk na przykład zgodził się z Markiem Borowskim, że w Warszawie trzeba „odsunąć PiS od władzy”, żeby prezydentem mogła zostać Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Jak to dobrze, że przy tej okazji lider Platformy Obywatelskiej nie uczynił Markowi Borowskiemu żadnej propozycji korupcyjnej, bo jeszcze podsłuchałby ją, albo – nie daj Boże – nagrał jakiś dziennikarz śledczy i mieszkańców Warszawy mogłoby ominąć szczęście, które w tej sytuacji jest tuż-tuż.
W takiej sytuacji możemy już spokojnie zająć się kontemplacją szczęścia, które przyobiecali nam kandydaci do samorządów w trakcie kampanii wyborczej. Wprawdzie pieniądze szczęścia nie dają, a nawet psują charakter, ale każdy chciałby sprawdzić na sobie, czy to rzeczywiście prawda, bo przeważnie takie poglądy głoszą ludzie nienarzekający na brak pieniędzy. Powiedzmy sobie szczerze, któż z nas nie lubi od czasu do czasu wytarzać się w złocie, posłuchać jego miłego brzęku i w ogóle? Tymczasem nieubłagane prawo Kopernika-Greshama sprawiło, że jeśli coś mamy, to jakieś papierki, w których nie bardzo można się tarzać bez niebezpieczeństwa ich zniszczenia, albo jakieści impulsy elektroniczne, w których już w ogóle wytarzać się niepodobna, a całe złoto niepostrzeżenie spłynęło do sejfów centralnych banków, do których klucze pochowały w kieszeniach jakieś typy spod ciemnej gwiazdy. Zatem nie tyle możemy kontemplować szczęście, co raczej – oczekiwanie na szczęście. Ale nie ma co grymasić; dobra psu i mucha.

Ryba pachnie od głowy

Co tu ukrywać; samorządy nasze, to jakby miniaturowe kopie naszego państwa, ze wszystkimi szczegółami, tylko – w miniaturce. Jeśli zatem państwo nasze utrzymuje płynność finansową za cenę coraz to szybszego zadłużania własnych obywateli, to jak to jest w samorządach? Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Pracodawców Polskich powiada, że choć w przyszłym roku dług Warszawy przekroczy 3 miliardy złotych, to nie ma się co tym przejmować, bo pożyczone pieniądze nie są przejadane, tylko przeznaczane na inwestycje. Ja bym się jednak trochę przejmował, bo tak samo mówił przez całe lata 70-te Edward Gierek, co to zastał Polskę drewniana, a zostawił murowaną, ale z długiem, którego wysokość w 1989 roku o pół miliarda dolarów przekraczała wartość majątku trwałego w przemyśle, a więc – w sławnych „inwestycjach”, którymi uspokaja się pan Jeremi Mordasewicz. Zobaczmy tedy, jak się dług takiej wysokości ma do warszawskiego budżetu. Otóż dochody Warszawy na 2006 r. wyliczone zostały na 7 656 mln zł, zaś wydatki – na 8 406 mln. 3 miliardy długu przy 7,6 mld dochodach to nie są żarty, zwłaszcza, ze w następnych latach deficyt budżetowy też będzie. W Lublinie podobnie, tyle, że w mniejszej skali; w projekcie budżetu na 2007 rok czytamy, że dochody mają wynieść 938 mln zł, a wydatki – 1 085 mln. Nie inaczej w Gdańsku, gdzie w Biuletynie Informacji Publicznej można znaleźć budżet z 2005 r, ale przecież nie chodzi o szczegóły, tylko o tendencję. Więc w Gdańsku też osiągnięto dochody 1 142 mln, a poniesiono wydatki na kwotę 1 232 mln zl. W Gdyni, w budżecie na rok bieżący dochody kształtują się na poziomie 564 mln zł, zaś wydatki – na poziomie 860 mln zł. W Krakowie ta różnica jest nieco mniejsza, ale też jest: dochody – 2 149 mln, wydatki – 2349. Podobnie we Wrocławiu: dochody 2 182 mln a wydatki – 2 217 mln zł. W rezultacie w takim np. Wrocławiu, gdzie tegoroczny deficyt jest stosunkowo niski, też nazbierało się trochę długu, a „prognoza” zapowiada dalszy, dynamiczny wzrost. W roku bieżącym dług Wrocławia wyniósł 668 mln, w roku przyszłym ma wzrosnąć do 777 mln, w roku 2008 – do 883 mln, w roku 2009 – do 952 mln, w roku 2010 – do 969 mln, w roku 2011 – już do 1 011 mln, w roku 2012 – do 1 018 mln – i tak dalej. Potem „prognoza” głosi, że ma zacząć spadać, ale szczerze mówiąc – nie wiadomo dlaczego, a jak nie wiadomo dlaczego, to nie wiadomo, czy w ogóle. W każdym razie widać wyraźnie, że samorządowcom przyświeca ta sama „filozofia” rządzenia, co i włodarzom całego państwa. Skłania to do rewizji poglądu, jakoby w samorządach pieniądze publiczne wydawane były bardziej racjonalnie. Co to znaczy: „bardziej”?

Ile pochłania „trzeci sposób”?

Milton Friedman zauważył, jak wiadomo, że są cztery sposoby wydawania pieniędzy. Pierwszy – gdy wydajemy własne pieniądze na własne potrzeby, drugi – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego, trzeci – gdy wydajemy cudze pieniądze na nas samych i czwarty – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego. Władza publiczna, wszystko jedno – rządowa, czy samorządowa, może wydawać pieniądze jedynie w sposób trzeci i czwarty, bo zawsze wydaje „cudze”. Ile zatem wydaje w „sposób trzeci”, który Milton Friedman uważał wprawdzie za rozrzutny, ale rozrzutność tę usprawiedliwiał koniecznością ponoszenia tych wydatków. Tedy w Warszawie na „administrację publiczną” wydaje się 636 mln zł, a w Krakowie 189 mln, ale w jednym i w drugim przypadku jest to około 8 procent wydatków. Wygląda zatem na to, że około 90 proc. wydatków samorządowych dokonywane jest w sposób czwarty, przez Friedmana raczej potępiany. Są to proporcje jeszcze gorsze, niż w przypadku budżetu państwa, ale łatwo to wyjaśnić tym, że samorządy miejskie nie ponoszą takich wydatków na obronność i bezpieczeństwo wewnętrzne, jak władze państwowe. Widać wyraźnie, że samorządy terytorialne u nas mają charakter udzielnych księstw socjalistycznych, co sprawia, że w takiej sytuacji nawet słuszna skądinąd zasada pomocniczości nie za bardzo się sprawdza. Ale jeśli dzięki temu przynajmniej 46 tys. ludzi – bo tylu właśnie wybraliśmy samorządowców – może jakoś załatwić sobie przynajmniej własne problemy socjalne – to już jest coś.

Stanisław Michalkiewicz
(20 listopada 2006)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)