Piszę ten felieton w momencie, gdy strajk lekarzy wszedł już w trzeci tydzień i stale się „zaostrza”. Dochodzi nie tylko do blokad warszawskich ulic, ale również do wypowiedzeń stosunku pracy, a nawet – do strajków włoskich. Oczywiście rząd też się utwardza i właśnie pani minister finansów Zyta Gilowska ogłosiła, iż „rozważa” wprowadzenie ulgi podatkowej dla pacjentów leczących się prywatnie.
Jest to w mniemaniu pani Gilowskiej szatański plan użycia pacjentów do naciskania na lekarzy, a może nawet szpiegowania ich, czy odnotowują przyjęcie pacjenta, a zwłaszcza zainkasowanie honorarium na kasie fiskalnej, których wprowadzenie też „rozważał” wicepremier Gosiewski. Wygląda to raczej na wojnę pozycyjną, niż na jakieś przesilenie, bo w związku z tą zatwardziałością nie można wykluczyć motywów politycznych, ale mniejsza o nie. Znacznie ciekawsze jest, co zrobi rząd, kiedy tylu lekarzy złoży wypowiedzenia, że funkcjonowanie szpitali stanie pod znakiem zapytania?
Częściowej odpowiedzi udziela sytuacja w szpitalu „Latawiec” w Świdnicy, gdzie strajków nie ma, bo są niemożliwe prawnie. Oczywiście w Świdnicy też obowiązuje polskie ustawodawstwo ze świętym prawem do strajku, ale rzecz w tym, że święte prawo do strajku przysługuje tylko pracownikom, tzn. najemnikom zatrudnionym na podstawie umowy o pracę. Tymczasem w „Latawcu” takich pracowników można policzyć na palcach, bo większość przeszła na tzw. samozatrudnienie, to znaczy – pozakładała tzw. „działalność gospodarczą” i w charakterze jednoosobowych firm świadczących „usługi medyczne w zakresie”, podpisała ze szpitalem kontrakty. A zakontraktowanym firmom strajkować nie wolno, któż to widział takie bezeceństwa! Czy jednak samozatrudnienie rozwiązuje lekarzom problemy socjalne, pod pretekstem których zamierzają poskładać wypowiedzenia, a nawet już je składają? Przykład „Latawca” dowodzi, że tak. Kontrakty opiewają bowiem na 45-60 zł za godzinę, co daje średnio 500 zł dziennie bez nadgodzin, czyli za 25 dni około 12 tysięcy, czyli co najmniej cztery średnie pensje krajowe. Na tle mizernych lekarskich pensyjek (1200 zł), którymi działacze OZZL kłują w oczy krwistych i dobrze odżywionych rządowych negocjatorów, źle to nie wygląda, zatem może wypowiedzenia zostaną zamienione na samozatrudnienie bez konieczności zamykania szpitali? Wydawać by się mogło, że nic nie stoi na przeszkodzie, bo prawo w zasadzie na to pozwala, chociaż pewności żadnej, jak to u nas, do końca nie ma, a to ze względu na ustawę o podatku dochodowym od osób fizycznych, która zawiera enigmatyczną definicję „działalności gospodarczej”. Na jej interpretowaniu, w sprzyjających okolicznościach można zbić majątek, oczywiście uzyskawszy najpierw pozycję, jaką w swoim czasie zyskał dr Witold Modzelewski, twórca niezwykle skomplikowanej ustawy o VAT, który ją potem, z wielkim dla siebie pożytkiem „interpretował” na użytek urzędów skarbowych, oczywiście już nie jako wiceminister finansów, ale jako niezależny naukowiec.
Ale mniejsza już o tę niepewność, chociaż niejednego biznesmena przyprawiła ona o bezsenność i palpitacje serca, nie mówiąc już o panu Romanie Klusce, który poznał nawet smak więziennego chleba, chociaż sprawiedliwość, jak zwykle w końcu zwyciężyła. Rzecz w tym, że chociaż lekarze z OZZL głoszą hasła „głębokich reform” („król srogie głosi kary…”), to jednak nie można do końca być pewnym, co właściwie mają na myśli, to znaczy – czy mają coś konkretnego w ogóle. Takie wątpliwości zrodziły mi się po wysłuchaniu deklaracji pana doktora Tomasza Undermana, wiceprzewodniczącego OZZL. Wypowiedział się on niezwykle pryncypialnie za reformami, w tym również – za prywatyzacją ochrony zdrowia, oczywiście po przeprowadzeniu stosownego referendum, ale z właściwie sformułowanymi pytaniami – chociaż od razu zastrzegł się, że nie może ona być całkowita, a to z uwagi na „misję”. Ciekawe, że takiego samego argumentu używają przeciwnicy prywatyzacji państwowej telewizji, w której dziennikarze stanowią ok. 10 proc zatrudnionych, a reszta, to dyrektorzy, sekretarki i technicy. Jeśli dobrze zrozumiałem, ta „misja” polega na udzielaniu pomocy pacjentom nie mogącym za nią zapłacić. Warto w związku z tym przypomnieć, że w roku 1997, na użytek kampanii wyborczej UPR, uczestnicząca wówczas w Unii Prawicy Rzeczypospolitej, w której, nawiasem mówiąc, uczestniczył również pan prof. Zbigniew Religa, proponowała, by tę „misję” powierzyć związkom wyznaniowym, odstępując im szpitale za symboliczną złotówkę, a darowizny na ten charytatywny cel odliczać od podatku. Krótko mówiąc, chodziło o sprywatyzowanie miłości bliźniego, obecnie, jak wiadomo, mimo transformacji ustrojowej, nadal znacjonalizowanej. Naturalnie UPR wybory sromotnie przegrała, co nasuwa podejrzenia, że w naszym katolickim kraju mało kto wierzy, iż Ewangelia Chrystusowa naprawdę nadaje się do zastosowania w życiu. Większość wierzy raczej w przymus i interwencjonizm państwowy, co kiedyś szczerze i otwarcie powiedział mi pewien kleryk w seminarium duchownym w Łowiczu. Co tu dużo gadać; w takim Średniowieczu ludzie może mniej mieli kultury, ale wiara z pewnością była większa, bo wszelkie „misje”, łącznie z tą szpitalną, realizowane były jeszcze po upeerowsku. No ale teraz mamy „kościół otwarty”, który uprawia „dialog z judaizmem”, więc na takie głupstwa nie ma ani czasu, a pewnie i ochoty.
Zatem o całkowitej prywatyzacji szkoda nawet mówić, ale przecież dobra psu i mucha; skoro nie może być całkowitej, to niechże będzie choć częściowa. Jednak właśnie tu pan doktor Underman wzbudził we mnie największą wątpliwość. Stwierdził mianowicie, że – oczywiście poza „misją” – prywatyzacja jak najbardziej, ale rząd musi zagwarantować, że co najmniej 5 procent Produktu Krajowego Brutto przeznaczy na ochronę zdrowia. Znaczy – „wolny rynek oczywiście tak – ale ktoś przecież musi tym kierować”? Wygląda na to, że „reformy” są tylko zasłoną dymną dla programu prostej wydzierki, a z drugiej strony – że rząd również tak jest przywiązany do państwowej własności i podatku dochodowego, że przywiązania tego nie da sobie wydrzeć nawet za cenę utraty władzy, co wyraźnie powiedział pan premier Kaczyński. Rozumiem go doskonale, bo w przeciwnym razie cały finezyjny plan podziału sceny politycznej na „My-ch” i na „Onych” utraciłby wszelki sens.
Stanisław Michalkiewicz
(18 czerwca 2007)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)