W niedzielę 15 lipca, sprzed Kancelarii Premiera przy Alejach Ujazdowskich w Warszawie zaczęło ewakuować się tzw. „białe miasteczko” to znaczy namioty, w których pielęgniarki ze Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych koczowały w nadziei wymuszenia w ten sposób na rządzie podwyżek wynagrodzeń dla siebie i pozostałych grup pracowników ochrony zdrowia.

W dniu rozpoczęcia ewakuacji miasteczka politycy Sojuszu Lewicy Demokratycznej złożyli pielęgniarkom wyrazy podziękowania, co skłania do podejrzeń o sekretny współudział tej partii w strajku, w którym pielęgniarkom najwyraźniej przypaść miała rola wykonawcza. W ostatnim dniu „białe miasteczko” zamieniło się w miasteczko wesołe i to w sensie jak najbardziej dosłownym, ponieważ wystąpiły tam zespoły i artyści związani sentymentalnie bądź finansowo z opozycją lub razwiedką. Pielęgniarkom to się w gruncie rzeczy należało, gwoli osłodzenia goryczy porażki, jakiej doznała ich akcja wskutek zatwardziałej nieustępliwości rządu.
Premier Jarosław Kaczyński zachował się w tej sprawie niczym pani Małgorzata Thatcher, która w swoim czasie, podczas strajku górników, zaleciła wprawdzie policji, by unikała niepotrzebnych aktów przemocy wobec strajkujących, ale nie ustąpiła Arturowi Scargilowi ani na krok i po roku udało się jej złamać potęgę związków zawodowych w Wielkiej Brytanii, zapoczątkowując w ten sposób kolejny okres rozwoju gospodarczego tego kraju. Czy rządowi starczy takiej determinacji również jesienią, kiedy to demonstracje na rzecz „godnego życia” zapowiadają zarówno pielęgniarki, jak i nauczyciele, nie mówiąc już o innych grupach społecznych. „Godne życie” oznacza w tym przypadku z jednej strony radykalnie podwyższone zarobki przy zachowaniu identycznych obowiązków, a z drugiej – skrócenie okresu pracy wymaganego dla osiągnięcia uprawnień emerytalnych, co w nowomowie „państwa socjalnego” nazywa się „emeryturami pomostowymi”. Trudno zrozumieć ten masowy pęd do uzyskania prawa do „emerytur pomostowych” we wszystkich grupach zawodowych na tle powszechnych narzekań na los emerytów, który byłby „najcięższy”, gdyby nie to, że w Polsce od wieków wiadomo, że najcięższa jest dola chłopa. Cudzoziemiec mógłby nie posiadać się ze zdumienia na widok powszechnego pragnienia jak najszybszego dołączenia do najbardziej upośledzonej materialnie i nieszczęśliwej grupy społecznej, jaką są emeryci. My jednak wiemy, że narzekanie – swoją drogą, a życie – swoją i masy młodych emerytów traktują „emeryturę pomostową” jako rodzaj dochodu gwarantowanego, który uzupełniają poprzez pracę na czarno, dzięki czemu nawet oficjalne szacunki głoszą, iż 30 procent produktu krajowego brutto powstaje w Polsce w „szarej strefie”. Sądząc po niezłym stanie gospodarki polskiej, ten oficjalny szacunek wydaje się mocno zaniżony, ale nawet i ta oficjalna informacja statystyczna poucza nas, że na widok postępującej z wyborów na wybory oligarchizacji sceny politycznej, aktywna część społeczeństwa polskiego machnęła ręką na politykę, najwyraźniej utraciwszy wszelką nadzieję na wyperswadowanie naszym okupantom ich szkodliwej działalności prawotwórczej i zajęła się pomnażaniem własnego bogactwa, co oczywiście przynosi krajowi pożytek nieporównanie większy od wszelkich „reform” podejmowanych przez kolejne ekipy, pragnące wydrążyć nowe nisze ekologiczne dla swego politycznego zaplecza.
Ja również nie wiążę już większych nadziei z jakąkolwiek ekipą należącą do politycznego „mainstreamu” – jak z angielska lubią o sobie mówić nasi okupanci, zwłaszcza że na podstawie dotychczasowej znajomości zdaję sobie sprawę, że chociaż wielu z nich ma nawet dobre serduszka, to prochu nie wymyślą, bo, jak to mówią – wedle stawu grobla. Jednak z wieloletniego nawyku, a zwłaszcza w obliczu pogróżek kierowanych pod adresem rządu przez związki zawodowe, że jesienią pokażą mu „ruski miesiąc”, ośmielę się coś podszepnąć nie tyle w nadziei, ze zostanę wysłuchany, ile dla spokoju własnego sumienia, że „myśmy przynajmniej próbowali”.
Chodzi o ustawę z 23 maja 1991 roku (z późniejszymi zmianami) o rozwiązywaniu sporów zbiorowych, która wraz z ustawą z tego samego roku o związkach zawodowych, stanowi prawdziwy pocałunek Almanzora, jaki PRL złożyła na czole Rzeczypospolitej. Otóż według artykułu 15 tej ustawy, z braku porozumienia rozwiązującego spór zbiorowy np. na tle płacowym w tzw. postępowaniu mediacyjnym, związek zawodowy ma prawo do podjęcia strajku. Wydaje się to oczywiste, ale tylko na pierwszy rzut oka, bo popatrzmy: prawo zrzeszania się w związkach zawodowych mają w zasadzie pracownicy, a więc osoby, które dobrowolnie i świadomie podpisały z pracodawcą umowę, że będą świadczyć określonego rodzaju pracę za umówionym wynagrodzeniem. I kiedy tylko taką umowę zawarły, natychmiast podejmują próbę wymuszenia na nim niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem, bo tak należy określić np. presję na podniesienie uzgodnionych dopiero co płac pracowniczych. Taka presja nie jest przestępstwem, a nawet czynem niedozwolonym tylko dlatego, że ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych dostarcza dla niej pozorów legalności, a wiadomo, że nullum crimen sine lege. Ale my, którzy nie dajemy się zwieść pozorom wiemy, że mamy do czynienia ze zbrodniczym wymuszeniem, na które skorumpowane państwo daje przyzwolenie w nadziei pozyskania paru głosów dla partii, które właśnie je zawłaszczyły.
Zgodnie z art. 17 tejże ustawy, strajk polega na zbiorowym powstrzymaniu się pracowników od wykonywania pracy w celu „rozwiązania sporu”, to znaczy – wspomnianego wymuszenia. Zatem – na jednostronnym złamaniu przez uczestniczących w strajku pracowników zawartej dopiero co umowy z pracodawcą. Obiecali pracować – i nie pracują. Tymczasem, zgodnie z art. 23 ust. 2 tej ustawy, w okresie strajku zorganizowanego zgodnie z jej przepisami, pracownik zachowuje prawo do świadczeń z ubezpieczenia społecznego oraz uprawnień ze stosunku pracy w wyjątkiem prawa do wynagrodzenia. Oznacza to, że pracodawca nadal jest związany umowami pozawieranymi z pracownikami, którzy właśnie ostentacyjnie je łamią. Pracownicy zachowują „prawo do świadczeń z ubezpieczenia społecznego” – bo pracodawca musi przez cały czas odprowadzać do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych przypadającą na niego część tak zwanej „składki” ubezpieczeniowej za pracownika, który właściwie żadnym pracownikiem nie jest, bo złamał umowę, pracy nie świadczy, a tylko próbuje wymusić na nim – i zgodnie z art. 23 ustawy właśnie wymusza, przynajmniej w tym zakresie – niekorzystne rozporządzanie własnym mieniem. Ustawodawcy nie odważyli się już obciążyć pracodawców obowiązkiem wypłacania wynagrodzeń strajkującym za czas strajku, bo byłoby to już nazbyt ostentacyjne legalizowanie rabunku zuchwałego, ale zawarli w ustawie zachętę dla związków zawodowych, by sięgały do strajku jak najczęściej, ponieważ strajk nie wywołuje dla związku zawodowego żadnych konsekwencji finansowych. Wprawdzie ustawa dopuszcza możliwość tworzenia przez związki funduszy strajkowych, ale zarazem stanowi, że nie podlegają one egzekucji. W rezultacie, chociaż zgodnie z art. 26, organizator ponosi odpowiedzialność za szkody wyrządzone strajkiem lub akcją protestacyjną zorganizowaną wbrew przepisom ustawy (to znaczy, że za szkody spowodowane strajkiem zorganizowanym zgodnie z tymi przepisami organizator strajku odpowiedzialności nie ponosi), to jest ona iluzoryczna nawet w tym zakresie, bo związek zawodowy poza funduszem strajkowym z reguły nie posiada majątku, z którego można by roszczenia odszkodowawcze zaspokajać. Z tego powodu wszelkie solenne procedury, które związki zawodowe muszą odprawiać z pracodawcami, zanim zaczną strajkować, mają charakter pozorny, bo wyjęcie funduszy strajkowych spod egzekucji sprawia, że związki zawodowe nie mają żądnego hamulca, „co widać, słychać i czuć”.
Dlatego, chociaż najlepszym wyjściem byłoby wystąpienie Polski z Międzynarodowej Organizacji Pracy i zmiana konstytucji polegająca na zredukowaniu związków zawodowych do roli stowarzyszeń zwykłych, co pozbawiałoby je uprawnień, które normalnie powinny przysługiwać tylko organom władzy publicznej – możliwe są również inne dobre rozwiązania. Należy do nich nałożenie na związki zawodowe obowiązku tworzenia funduszy strajkowych, które w momencie rozpoczęcia strajku składane byłyby do depozytu sądowego, jako zabezpieczenie roszczeń o naprawienie wszelkich szkód jakie wynikły ze strajku bez względu na to, czy odbywał się on zgodnie z przepisami ustawy, czy nie. W takiej sytuacji korzystanie z broni strajkowej byłoby nadal możliwe, ale w stosunkach między pracodawcami, a związkami zawodowymi przywrócona zostałaby symetria, dzięki czemu – po pierwsze – z pewnością spadłaby liczba central związkowych, a po drugie – broń strajkowa rzeczywiście stanowiłaby środek ostateczny – również dla związków zawodowych, zwłaszcza gdyby ustawa uzależniała dopuszczalny czas strajku od rozmiaru funduszu strajkowego, który sąd mógłby konfrontować z przedstawioną przez pracodawcę szacunkową wartością prawdopodobnych szkód, jakie strajk może spowodować w jego przedsiębiorstwie.

Stanisław Michalkiewicz
(23 lipca 2007)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)