Czytając niektórych ekonomistów i słuchając niektórych, a właściwie nie tyle „niektórych”, co większości polityków, przypominam sobie mego przyjaciela z dzieciństwa, Henia Zielskiego z Markuszowa pod Lublinem. Jako cztero i pięciolatkowie często bawiliśmy się razem, a że w tamtych czasach nie było zbyt wielu wymyślnych zabawek, więc używaliśmy w tym celu skrzynki ze starymi gwoździami i innymi rupieciami.
Zetknęliśmy się wówczas z problemem kluczowym dla ekonomii, z którego w ogóle ona wyrasta, a mianowicie ze zjawiskiem rzadkości. Nas było dwóch, natomiast skrzynka – tylko jedna i na tym tle rodziły się kontrowersje, kto właściwie ma się nią bawić. Wprawdzie skrzynka i gwoździe były nasze, tzn. stanowiły własność mojej rodziny, ale wydawało mi się, ze podnoszenie wobec Henia tego argumentu byłoby nietaktowne tym bardziej, że nie chciał on mi jej odbierać „na zawsze”, a tylko chwilowo posiadać w charakterze posiadacza samoistnego, o którym kodeks cywilny mówi, że „włada jak właściciel”. Ale ja też chciałem ją posiadać i często instynkt posiadania przeważał, budząc niezadowolenie Henia. Pewnego dnia, w przystępie takiego niezadowolenia, Henio Zielski sformułował zasadę, która – o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem – była już wykładana na uniwersytetach, a i dzisiaj znowu przeżywa renesans. „Jak to może być – zaczął Henio – żeby jeden miał całą fabrykę gwoździ, a drugi żeby nic nie miał? Jak jeden ma całą fabrykę gwoździ, to i drugi nich ma całą fabrykę gwoździ. A jak jeden nie ma nic, to i drugi nich nie ma nic”.
Jak widzimy, w pierwszym zdaniu Henio dał wyraz potrzebie sprawiedliwości społecznej. Każdy powinien mieć to samo, np. fabrykę gwoździ. No bo dlaczego właściwie jeden ma, a drugi nie ma? Tłumaczenie, że np. jeden oszczędzał i sobie kupił, a drugi nie oszczędzał i sobie nie kupił nie każdego przekonuje, zwłaszcza, kiedy nie bardzo ma z czego oszczędzać na zakup fabryki gwoździ. Widok takiej fabryki w posiadaniu innego budzi w nim rozgoryczenie i pragnienie posiadania takiej samej fabryki. Czy nie jest to aby sprzeczne z dziesiątym przykazaniem Dekalogu, przestrzegającym przed pożądaniem cudzej własności? Z pozoru nie, bo przecież pożądający niekoniecznie pragnie tej samej fabryki gwoździ i pewnie zadowoliłby się taką samą. Problem wszelako w tym, że z powodu nieszczęsnej rzadkości dóbr bardzo trudno sprokurować mu na poczekaniu taką samą fabrykę gwoździ. Mówiąc szczerze, jest to wręcz niepodobieństwem. W rezultacie pożądanie siłą rzeczy kieruje się w stronę TEJ fabryki gwoździ, bo wiadomo, że innej nie ma i nie będzie. A jeśli ktoś nie potrafi tego pożądania opanować, to będzie próbował złamać przykazanie siódme, a kto wie – może i piąte, jeśli właściciel fabryki spróbuje jej bronić. Przypominam sobie, że i między nami czasami dochodziło do bójek na tle posiadania skrzynki z gwoździami, nazywanej „fabryką gwoździ”, więc nie jest to przypuszczenie tak całkiem bezpodstawne.
Jeszcze mniej przekonujący bywa argument, że ktoś ma fabrykę gwoździ, bo ją odziedziczył. Przeciwko temu wysuwa się na ogół zastrzeżenia natury moralnej; heres stał się właścicielem fabryki gwoździ bez żadnej zasługi osobistej, bo rzeczywiście – trudno uznać za osobistą zasługę faktu urodzenia np. w rodzinie Rotszyldów. Inna sprawa, że pożądający też nie ma mocnego argumentu na rzecz przyznania mu własności fabryki gwoździ poza tym, że bardzo pragnie ją posiadać i tylko sprytnie ubiera swoją żądzę w kostium sprawiedliwości. Gdyby tak zatem odwrócić jego rozumowanie i zapytać, dlaczego właściwie heres ma odziedziczoną fabrykę oddać właśnie jemu, z pewnością nie potrafiłby udzielić zadowalającej odpowiedzi. Widać zatem wyraźnie, że ta cała „sprawiedliwość społeczna” nie ma zbyt mocnych podstaw teoretycznych.
Na domiar złego, z uwagi na ową nieszczęsną rzadkość, sprawiedliwość społeczna, rozumiana jako sytuacja, że każdy ma wszystko, jest nawet teoretycznie niemożliwa do osiągnięcia. Znacznie łatwiejsze, a właściwie jedynie możliwe staje się zatem zrealizowanie drugiego, alternatywnego postulatu Henia Zielskiego, to znaczy, że jeśli jeden nie ma nic, to i drugi nich nie ma nic. Jest to jedyna możliwa wersja sprawiedliwości społecznej, bo jużci – w przypadku pozbawienia własności każdego, wszyscy zostają zrównani w nędzy. Nic też dziwnego, że tylko ta możliwość mogła być wykorzystana i nie bez kozery została nazwana „socjalizmem realnym”. Oczywiście niekonsekwentnie, bo nawet wtedy istniało zróżnicowanie stanu posiadania; jak wiadomo, koniak był napojem klasy robotniczej, pitym ustami jej najlepszych przedstawicieli. Nie bądźmy jednak zbyt wymagający od pięcioletniego Henia Zielskiego, skoro nawet dzisiaj uczeni profesorowie uniwersytetów też nie potrafią sformułować tej zasady lepiej.
Czy jednak sytuacja, w której nikt nie ma nic, jest z punktu widzenia ekonomicznego i społecznego pożądana? Wszystko wskazuje na to, że nie, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę cel, dla którego w ogóle istnieje gospodarka, a więc produkcja i wymiana dóbr i usług. Tym celem jest konsumpcja, a jaka konsumpcja może mieć miejsce w przypadku, kiedy nikt nie ma nic? Jeśli nikt nie ma nic, to cóż właściwie może skonsumować, zaoszczędzić, albo wymienić? Ex nihilo nihil fit – z niczego nic nie będzie, co zauważyli już starożytni Rzymianie, a więc nie będzie też żadnej konsumpcji. Wygląda na to, że w przypadku spełniania drugiego członu alternatywy nakreślonej przez Henia Zielskiego, jakakolwiek gospodarka utraciłaby sens. W takim razie jest oczywiste, że ziszczenie się tej możliwości jest z punktu widzenia gospodarki absolutnie niepożądane.
Wydaje się też, że sytuacja, w której nikt nie ma nic, jest niepożądana również z punktu widzenia społecznego. Gdyby wszyscy ludzie byli jednakowi – a tacy byliby z pewnością w sytuacji gdy nikt niczego nie ma, tzn. również nie wyróżnia się niczym na tle innych, np. zdolnościami, urodą, czy umiejętnościami – to jeden drugiemu nie byłby do niczego potrzebny. Żeby bowiem jeden człowiek stał się potrzebny drugiemu, to najpierw musi obudzić jakieś jego zaciekawienie. A co mogłoby zaciekawić człowieka w osobniku takim samym, jak on? Nic zgoła, a skoro nie potrafiłby wzbudzić nawet zainteresowania, to tym bardziej – żadnych uczuć wyższego rzędu, jak np. przyjaźni, czy miłości. Widać zatem, że komunizm – bo to on właśnie zmierza do osiągnięcia powszechnej urawniłowki – jest ideą prowadzącą gatunek ludzki od cywilizacji, która oznacza zróżnicowanie i skomplikowanie – ku barbarzyństwu, oznaczającemu ujednolicenie i uproszczenie, tzn. sprymitywizowanie. Henio Zielski nie mógł sobie zdawać z tego sprawy, ale cóż powiedzieć o jego dorosłych, utytułowanych naśladowcach?
Stanisław Michalkiewicz
(5 luty 2007)
(Przedruk dozwolony wyłącznie we fragmencie i za podaniem źródła)