Zadaniem ekonomii, jak zresztą każdej nauki, jest wychwytywanie związków przyczynowych i ustalanie prawidłowości. Ex nihilo nihil fit – zauważyli jeszcze starożytni Rzymianie, co się wykłada, że z niczego nic nie będzie. Jednak wiemy skądinąd, że na ziemi zdarzają się rzeczy, które nie śniły się filozofom, to znaczy – naukowcom, przyzwyczajonym do racjonalnego podchodzenia do rzeczy i zjawisk.

Terenem, gdzie takie anomalie zdarzają się częściej, niż gdzie indziej, wydaje się Polska. Trudno powiedzieć, dlaczego tak jest, ale tak jest.
Oto przykład: po czerwcowo-lipcowych strajkach pielęgniarek i lekarzy, po masowych wypowiedzeniach stosunku pracy, po ewakuacjach pacjentów ze szpitali, w których zabrakło personelu medycznego, mogłoby się wydawać, iż każdy głupi zrozumiał, że z sektorem ochrony zdrowia coś trzeba zrobić, bo kontynuowanie istniejącego modelu, czy systemu finansowania, prowadzi do katastrofy. System finansowania ochrony zdrowia w Polsce jest bowiem następujący: część podatku dochodowego, jaką pobiera się od osób fizycznych, została nazwana „składką na ubezpieczenie zdrowotne” i przekazana Narodowemu Funduszowi Zdrowia. Narodowy Fundusz Zdrowia został z kolei utworzony w miejsce 17 Kas Chorych (16 terytorialnych i jednej branżowej, tzw. „mundurowej”) przez kierowany przez Leszka Millera rząd SLD, kiedy okazało się, że AWS ulokowała w Kasach Chorych swoich ludzi i bez rozwalenia całego systemu nie da się ich stamtąd wyrzucić, by zrobić miejsce dla ludzi Leszka Millera. Uznano tedy, ze zamiast 17 Kas Chorych trzeba utworzyć jeden Narodowy Fundusz Zdrowia – oczywiście z 16 oddziałami terenowymi i jednym mundurowym. Przypominam o tym, żeby pokazać, że za tymi zmianami nie stały ŻADNE względy merytoryczne, tylko wyłącznie potrzeba stworzenia żerowiska dla własnego zaplecza politycznego. Narodowy Fundusz Zdrowia prowadzi ze szpitalami „negocjacje”, których rezultatem jest przydzielenie każdemu z nich limitu wydatków na leczenie pacjentów. Od tego zależą zarobki lekarzy i pielęgniarek, no i oczywiście – wikt i leczenie pacjentów. Ponieważ NFZ też ma swoje potrzeby, to „limity”, ma się rozumieć, na nic nie wystarczają i w rezultacie szpitale zadłużają się, gdzie tylko mogą. Na przykład – nie płacą elektrowniom za prąd, wiedząc, że żaden dyrektor elektrowni nie wyłączy szpitalowi prądu, żeby nie mieć do czynienia z prokuratorem, który postawi mu zarzut sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego.
Strajki lekarzy, które wstrząsnęły podstawami systemu wzięły się zaś stąd, że Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, kierowany przez dra Krzysztofa Bukiela, przez całe lata próbował przekonać i środowisko lekarskie i opinię publiczną i wreszcie – polityków do zmian systemowych, a konkretnie – do prywatyzacji, a przynajmniej – tzw. „urynkowienia” usług medycznych. Wiem – bo mu w tym, jako działacz, a w pewnym momencie również prezes Unii Polityki Realnej, pomagałem. Niestety – głuche milczenie było mu odpowiedzią. Ani lekarze – z których każdy znalazł sobie jakąś niszę ekologiczną w istniejącym systemie, ani opinia publiczna, ogłupiona do reszty propagandą „bezpłatnej” ochrony zdrowia, ani tym bardziej – politycy, nie chcieli o niczym słyszeć. OZZL został nawet uznany za „niereprezentatywny” i z tego powodu wykluczony z Komisji Trójstronnej, w której rząd, „pracodawcy”, czyli w znacznej części urzędnicy rządowi oraz związki zawodowe – w znacznej części wykreowane przez podlegające rządowi polskiemu lub rządom innych państw tajne służby, namawiają się na szkodę polskiego podatnika. Po kilkunastu latach takiego bicia głowa w mur dr. Bukiel postanowił pójść po linii najmniejszego oporu i z wielkim przytupem wysunął żądania płacowe. Przestał ględzić o „systemie”, tylko zażądał forsy dla lekarzy. I co Państwo powiecie? Natychmiast stał się przywódcą najpotężniejszego związku zawodowego w sektorze ochrony zdrowia! To jednak obligowało go do powiedzenia „B”, skoro już zdecydował się powiedzieć „A” i stąd Polską wstrząsnęły strajki lekarzy, podważając mimowolnie podstawy dotychczasowego systemu. Czy ekonomia jest w stanie to wszystko przewidzieć? Oczywiście że nie, więc cóż z niej za nauka?
Niemniej jednak, kiedy na skutek rozpadu koalicji rząd premiera Kaczyńskiego utracił większość w Sejmie, który podjął uchwałę o samorozwiązaniu i rozpoczęła się kampania wyborcza, wydawać by się mogło, że w kwestii ochrony zdrowia zostaną przynajmniej wymyślone jakieś efektowne kłamstwa. Nic jednak z tego; kampanię zdominowały wzajemne wyzwiska oraz spory o różnicę między przodkiem, a tyłkiem. Wprawdzie w „programie”, a więc zbiorze opowieści obliczonych na epatowanie naiwniaków przed wyborami, Platforma Obywatelska umieściła wzmianki o „potrzebie” prywatyzacji ochrony zdrowia, jednak w obawie przed wystraszeniem wyborców, nie nagłaśniała tego punktu. PiS tymczasem stał na nieubłaganym gruncie „państwa solidarnego”, w którym wszystko, a jeśli nawet nie wszystko, to ochrona zdrowia musi być państwowa i solidarna, żeby każdy, kto się politycznie zaangażuje po właściwej stronie, mógł zostać odpowiednio wynagrodzony, bez obawy, że odwiedzi go Centralne Biuro Antykorupcyjne.
Więc kiedy Centralne Biuro Antykorupcyjne podstawiło posłance PO Beacie Sawickiej agenta-amanta demonstrującego ponadto dryg do interesów, kobiecina tak się rozmarzyła, że nie tylko wzięła łapówkę, żeby agenciakowi zaimponować, ale zaczęła się rozmarzać na temat wspólnych przedsięwzięć w przyszłości. Agenciak te marzenia skrupulatnie nagrywał, a w ostatnim tygodniu przed wyborami szef CBA te nagrania opublikował. Okazało się, ze marzenia o wspólnych projektach biznesowych dotyczą właśnie prywatyzacji ochrony zdrowia, zwłaszcza szpitali. Pani Beata marzyła tak: my we trójkę stanowimy prawo, więc wiemy, jakie ono będzie. Ten zaś kto pierwszy będzie miał informacje, zdąży ze wszystkim na czas, więc na prywatyzacji będzie można kręcić lody, aż miło! Publikacja tych zwierzeń rozstroiła panią Beatę do tego stopnia, że utraciła całkowicie pożądaną w biznesie zimną krew. Na sejmowym korytarzu zobaczyliśmy rozbeczane babsko, apelujące do szefa CBA Kamińskiego, żeby jej nie „linczował”. Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że gdyby zaoferowała mu dyskretnie pełnienie w PO roli kreta CBA, to jeszcze-jeszcze mogłaby liczyć na względy, ale ta publiczna suplikacja była już tylko żałosna.
Mniejsza zresztą o panią Beatę, bo ujawnienie biznesowej podszewki partyjnych programów wywołało w Platformie konsternację. Posłanka Ewa Kopacz na konferencji prasowej zarzuciła PiS-owi, że to on chce sprywatyzować ochronę zdrowia, z czego – a contrario – można by wnosić, że Platforma już nie chce. PiS z kolei wyszydził te sugestie, cytując z „programu” Platformy stosowne ustępy słowem – obydwie „prawicowe” partie przerzucały sobie tę nieszczęsną „prywatyzację” niby gorący kartofel.
Wreszcie doszło do tego, do czego w tej sytuacji dojść musiało. Żeby położyć kres temu gorszącemu widowisku, wystąpić w ulubionej roli obrońcy zwykłych szarych ludzi i powiedzieć „point des reveries!” wszystkim amatorom sprywatyzowania ochrony zdrowia, prezydent Lech Kaczyński zapowiedział, że będzie wetował każdą próbę prywatyzacji w tym sektorze. Wszyscy zatem są zadowoleni: i prezydent, bo występując w obronie zwykłych szarych ludzi połączył pożyteczne z pięknym – przedwyborczą socjotechnikę z ukochanym socjalizmem. Opinia publiczna, bo została uspokojona, że wszystko zostanie tak, jak było, tzn. państwo będzie ściągało z podatników haracz, pasło tym rosnącą rzeszę biurokratów, a leczenie jak było, tak i będzie „bezpłatne”, tzn. oczywiście płatne, ale w formie koperty. Każdy zaś w Polsce wie, że po kopercie nie tylko lekarz lepiej leczy, ale nawet lekarstwa działają skuteczniej. Politycy – bo nie trzeba będzie uchwalać żadnych ustaw, tylko dogadać się co do obsadzenia stanowisk przy rozdzielaniu pieniędzy. Lekarze wreszcie też, bo od państwa zawsze można wystrajkować podwyżki, a od pacjentów, aaa to już nie takie pewne. Wszyscy zatem są zadowoleni, chociaż według zasad ekonomii, wcale nie powinni. Wygląda to na wyraźne odstępstwo od zasady, że ex nihilo nihil fit. Okazuje się, że zadowolenie można czerpać z niczego, a nawet – ze straty. Jest to wielkie wyzwanie dla nauki, a ekonomii – w szczególności.

Stanisław Michalkiewicz
(29 października 2007)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)

1 KOMENTARZ

  1. Ex nihilo nihil fit – greckie przekonanie o nieistnieniu Niebytu podane w mniej kłopotliwej, łacińskiej formie. To Grecy byli przekonani, że nic nie powstaje z nicości.

Comments are closed.