Od pewnego czasu nasilają się w Polsce lamenty na złotówkę – że taka silna, że aż – za silna. Coś podobnego przytrafiło się również Karolowi Olgierdowi Borhardtowi, kiedy jako młody uczeń Szkoły Morskiej w Tczewie trafił na żaglowiec „Lwów”.

Wyznaczony do kabestanu tak mocno napierał na handszpaki, że zdążył kilka połamać, zanim pierwszy oficer Konstanty Maciejewicz nie przegonił go stamtąd. Zwabiony na pokład straszliwym krzykiem pierwszego oficera kapitan Mamert Stankiewicz zorientowawszy się, o co chodzi, zawyrokował: „znaczy co, panie Konstanty? Znaczy – za silny?”
Ponieważ jednak na tym świecie pełnym złości wszystko, a jeśli nie wszystko, to prawie wszystko wydaje się względne, dotyczy to również i siły. Jeśli ktoś jest „za silny”, to zawsze w odniesieniu do czegoś. Na przykład Borhardt okazał się „za silny” w stosunku do handszpaków w kabestanie „Lwowa”, ale jego siła okazała się całkiem odpowiednia do wożenia z afterpiku balastu w postaci wielkich głazów na taczce zbitej z potwornych bali. Więc jeśli nawet nasza poczciwa złotówka jest „za silna”, to zawsze należy zapytać – w stosunku do czego? Odpowiedź jest prosta – w stosunku do innych walut, na przykład – dolarów, czy euro. Kiedyś, w koszmarnych czasach komuny, dobra średnia płaca miesięczna stanowiła równowartość 30 dolarów. W rezultacie nawet cudzoziemski hołysz mógł w Polsce uchodzić za krezusa, z czego zresztą wielu nie omieszkało korzystać. Ale nie tylko. Mizerna siła złotówki zachęcała do pracy za granicą, bo pracując na czarno w takim np.Paryżu jako commis de la salle, czyli po prostu pikolak w restauracji, zarabiałem „na czysto” równowartość 30 dolarów dziennie, dzięki czemu w krótkim czasie mogłem spłacić kredyt mieszkaniowy, który w przeciwnym razie spłacałbym do dnia dzisiejszego. Ale Polak za granicą był uosobieniem mizerii i to nawet nie dlatego, że złotówka była niewymienialna, tylko ze względu na jej słabość. Za 30 dolarów, stanowiące równowartość jego miesięcznej płacy mógł na Zachodzie przeżyć najwyżej jeden dzień, pod warunkiem zachowywania powściągliwości. Dzisiaj średnia płaca krajowa w Polsce stanowi równowartość 1300 dolarów. Wprawdzie poziom życia jest znacznie wyższy, niż w koszmarnych czasach komuny, ale wcale nie aż tak, jakby wynikało z dolarowego przelicznika, bo przecież nie wzrósł aż 40-krotnie. Wynika z tego, że wzrost siły złotówki w stosunku do dolara nie przekłada się bezpośrednio na wzrost zamożności, na którą składa się wiele również zagadkowych przyczyn. Dlatego należy z wielką ostrożnością traktować alarmujące wieści, ze w jakimś kraju ludzie zarabiają 2, czy 3 dolary dziennie. Wszystko bowiem zależy od siły nabywczej dolara i np. w okresie hyperinflacji, jaka wystąpiła w Polsce w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości po rozbiorach, za 5 dolarów można było w Warszawie wynająć pokój na cały miesiąc.
Dlaczego jednak złotówka rośnie w siłę, jak nie przymierzając Polska za panowania Edwarda Gierka? Nieżyjący już Murray Rothbard twierdził, ze pieniądz jest takim samym towarem, jak wszystkie inne, w związku z czym również do niego ma zastosowanie prawo podaży i popytu. Jeśli zatem siła złotówki względem dolara rośnie, to znaczy – jeśli liczony w złotówkach dolar tanieje, to znaczy, że musimy mieć do czynienia z wysoką podażą dolarów, znacznie większą, niż podaż złotówki. Wydaje się, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest stosunkowo wysoki dług publiczny, który zmusza rząd do sprzedaży obligacji w ilościach z roku na rok wzrastających. Te obligacje sprzedawane są za złotówki, więc zagraniczni inwestorzy, będący głównymi nabywcami rządowych obligacji, muszą swoje dolary wymienić na złotówki, co oczywiście wzmaga popyt na naszą walutę i podbija jej cenę. Inna sprawa, że inwestorzy ci inkasują oprocentowanie już w złotówkach i mogą je z powrotem wymieniać na dolary, podobnie jak kwoty uzyskane od rządu z tytułu wykupu obligacji terminowych – ale mogą też nadal inwestować je w polskie obligacje. Zatem – samym długiem publicznym i jego obsługą tak szybkiego wzrostu siły złotówki wyjaśnić chyba się nie da.
Drugą przyczyną jest emigracja co najmniej 2 milionów młodych Polaków na Zachód. Zarabiają tam oni, oszczędzają i część pieniędzy inwestują w Polsce, przeważnie w nieruchomości. W ten sposób w ubiegłym roku napłynęło do Polski co najmniej 3 miliardy euro. W proporcji do rocznego PKB wynoszącego około 1000 miliardów złotych nie jest to może suma oszałamiająca, ale zawsze przyczynia się do wzrostu podaży obcej waluty, a więc – wzrostu siły złotówki.
Wreszcie kolejną przyczyną mogą być subwencje z Unii Europejskiej. Wprawdzie poziom wykorzystania ich nie jest duży, bo ich uzyskanie warunkowane jest uprzednim wyłożeniem wkładu własnego, na który nie wszystkich chętnych stać, niemniej jednak, jeśli brać pod uwagę wyłącznie bilans finansowy, Polska nie jest płatnikiem netto, a więc musi otrzymywać walutową nadwyżkę ponad 11 miliardów złotych rocznej składki wnoszonej do Unii przez Polskę.
W każdym razie wygląda na to, że siła złotówki nie jest odzwierciedleniem siły polskiej gospodarki, bo jeśli cokolwiek odzwierciedla, to raczej stan finansów publicznych. Co więcej, silna złotówka działa niekorzystnie na eksport, bo ceny polskich towarów przeliczone na walutę obcą, na przykład – na dolary, tracą konkurencyjność. Dla eksportu korzystniejsza jest zatem waluta słaba, bo wtedy ceny towarów eksportowanych mogą być bardziej konkurencyjne. No dobrze, ale za jaką cenę? Jeśli waluta słabnie, jeśli wartość pieniądza się obniża, to znajduje to też przełożenie na jego siłę nabywczą, która się zmniejsza. Oznacza to, że konkurencyjność eksportu osiągana jest wtedy kosztem wszystkich użytkowników waluty krajowej, którzy po prostu muszą się na nią składać, bo dotychczasowy dochód pozwala już tylko na zmniejszoną konsumpcję.
Jak wiadomo, od załamania się w początkach lat 70-tych systemu finansowego z Breton Woods, mamy do czynienia z tak zwanym „pieniądzem fiducjarnym”, to znaczy „pustymi” walutami, które mają wartość tylko dlatego, że ludzie wierzą, iż mają one wartość. Ta sytuacja sprzyja manipulowaniu wartością waluty przez rządy, które w ten sposób obkładają swoich obywateli podatkami nie zadekretowanymi w żadnych ustawach. Nie ma najmniejszych szans na to, by zaprzestały tych praktyk, bo jak zauważył Tocqueville, nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej nie dopuściłby się rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. Czy powrót do standardu złota mógłby przyczynić się do ograniczenia takich praktyk? Czy w ogóle jest on jeszcze możliwy?

Stanisław Michalkiewicz
(25 marca 2008)
(Przedruk dozwolony wyłącznie za podaniem źródła)