Jednym z wątków zakończonego właśnie kolejnego Zjazdu Gnieźnieńskiego był wątek ekonomiczny w postaci panelu zatytułowanego „Ekonomia bez wykluczenia”.
Czy to relacjonujący przebieg dyskusji dziennikarze nie rozumieli, o czym dyskutanci rozprawiali, czy też rozumieli i streścili przebieg dyskusji wiernie, tylko że paneliści w ramach robiącego dzisiaj szaloną konkietę kultu Świętego Spokoju starali się tak formułować myśli, żeby broń Boże nikogo nie urazić – dość że na podstawie relacji można było odnieść wrażenie całkowitej bezradności i to zarówno w diagnozowaniu sytuacji, jak i proponowanych remediów. Jeśli bowiem pan prof. Paul Dembiński z Obserwatorium Finansowego przywoływał „analizy ekonomiczne, z których wynika, że wysoki odsetek ludzi umierających z głodu wynika ze zbyt niskich cen jedzenia i zbyt wysokiej dostępności”, to albo relacjonujący dyskusję redaktor nie rozumiał tego, co słyszał, albo pan prof. Dembiński musiał się pomylić. Bo jeśli przyczyną głodu na świecie byłaby zbyt wysoka dostępność żywności i niskie jej ceny, to a contrario sytość i dostatek powinien być tym większy, im mniejsza dostępność żywności i im wyższe jej ceny. W takiej sytuacji gwarancją dobrobytu byłaby absolutna niedostępność żywności – albo na skutek zaniechania jej produkcji, albo na skutek wprowadzenia zaporowych cen, których nikt nie byłby w stanie zapłacić. Ale takie zaporowe ceny musiałyby doprowadzić do zaniechania produkcji żywności, bo po cóż produkować coś, czego nikt na pewno nie kupi?
Ale to nie koniec zagadkowych opinii, bo dalej pan prof. Dembiński „wyjaśnia”, że „im wyższe ceny i mniejsza dostępność jedzenia, tym jego mniejsza wartość”. Trudno uznać to „wyjaśnienie” za przekonujące, bo doświadczenie życiowe poucza, że jest raczej odwrotnie. Już mniejsza o przysłowie, głoszące, że „tanie mięso psy jedzą”, ale wystarczy pójść do sklepu spożywczego, by się przekonać, że cena lepszej żywności jest wyższa, wskutek czego jest ona mniej dostępna dla konsumentów, niż żywność gorsza i tańsza. Nie tylko zresztą żywność, bo ta prawidłowość, zgodnie z prawem podaży i popytu, odnosi się do każdego towaru. Jeszcze w latach 70-tych śpiewała o tym Maryla Rodowicz w piosence „Zakopane”: „Spójrz na ten inny świat / Gdzie śnieg i spokój spadł / Kosztowny, bo prawdziwy / To ten szczęśliwy czas / Na który nie stać nas / Od jutra nie stać nas.” Kosztowny, bo prawdziwy.
Zatem „wyjaśnienia” pana prof. Paula Dembińskiego są nie tylko sprzeczne z doświadczeniem potocznym, ale również z podstawami ekonomii, do których należy prawo podaży i popytu. Jak wiadomo, głosi ono, że jeśli na rynku przybywa jakiegoś towaru, to jego cena spada, a jeśli go ubywa, to jego cena rośnie. Bardzo możliwe, że pan prof. Dembiński w to nie wierzy, bo wystąpił z pomysłem, by „dążyć (…) do tego, aby uwzględniać cenę sprawiedliwą, która pozwala zrekompensować nie tylko koszt produkcji towaru, ale także koszt socjalny, który umożliwi producentom godne życie”. Dotychczas wydawało się, że taką „sprawiedliwą” cenę ustala rynek. Jeżeli idę do sklepu, by kupić buty za, dajmy na to, 300 złotych, to znaczy, że dla mnie buty przedstawiają wartość większą, niż 300 złotych, bo w przeciwnym razie nigdy bym się w ten sposób nie zamienił. Z kolei dla sprzedawcy butów 300 złotych musi przedstawiać wartość większą, niż wartość pary butów, bo w przeciwnym razie nigdy by ich nie sprzedał. Jeśli zatem dochodzi do transakcji kupna-sprzedaży butów za 300 złotych, to znaczy, że obydwie strony transakcji mają subiektywne poczucie korzyści, a to z kolei znaczy, że rynkowa cena butów była „sprawiedliwa”. Jak bowiem twierdził starożytny rzymski prawnik Ulpian Domicjusz „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu tego, co mu się należy. A któż może lepiej wiedzieć, co mu się należy, od samego zainteresowanego uczestnika transakcji? Jeśli zatem dobrowolnie taką transakcję zawiera, to znaczy, że tak chce, a volenti non fit iniuria – co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Ulpian Domicjusz zaś, formułując zasady życia godziwego sugerował, by: „honeste vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere” (uczciwie żyć, drugiego nie krzywdzić, każdemu należne oddawać).
Najwyraźniej jednak współczesnych ekonomistów takie rozwiązanie nie zadowala. Według pana prof. Dembińskiego cenę sprawiedliwą trzeba by dopiero ustalić. Ciekawe, kto miałby to robić, według jakich kryteriów i w jaki wreszcie sposób miałby nakłonić uczestników transakcji na rynku, by się tym decyzjom podporządkowały bez zastrzeżeń. Warto przypomnieć, że jeszcze niedawno, bo 30 lat temu, sprawiedliwe ceny ustalało u nas „państwo”, to znaczy – „partia i rząd”. Według nieżyjącego już amerykańskiego ekonomisty, laureata nagrody Nobla z ekonomii, taka praktyka jest bardzo niebezpieczna, bo ustalając arbitralnie cenę, pozbawiamy się w ten sposób informacji, ile co naprawdę kosztuje. W rezultacie mamy „ekonomię księżycową”, która w praktyce przekłada się na stan dotkliwego, a go gorsza – permanentnego niedoboru. Pan prof. Dembiński mieszka w Szwajcarii, gdzie, chwalić Boga, jeszcze funkcjonuje gospodarka rynkowa i kolejek po musztardę i ocet nie ma – ale w Polsce żyje przecież mnóstwo ludzi, którzy takie kolejki i ten permanentny niedobór pamiętają.
Więc jeśli „sprawiedliwą cenę” miałaby ustanawiać władza polityczna („partia i rząd”), to byłby to pierwszy krok w kierunku socjalizmu. Następny krok byłby uczyniony w związku z kryteriami, według których „sprawiedliwa cena” miałaby się kształtować. Pan prof. Dembiński uważa, że powinna ona uwzględniać „koszt wytworzenia” towaru oraz „koszt socjalny”, w postaci zapewnienia producentowi towaru „godnego życia”. Przy takim ujęciu nawet „koszt wytworzenia” nie może być znany, bo przecież wytwórca towaru w celu jego wytworzenia musi kupić surowce, energię i czyjąś pracę, a w cenach tych wszystkich zakupów musiałaby znajdować się również wartość „kosztów socjalnych”. A jak wycenić „godne życie”? To jest bardzo subiektywna sprawa, bo na przykład dla jednego człowieka godne życie jest już wtedy, gdy stać go na pół litra do obiadu, podczas gdy dla innego – dopiero wtedy, gdy stać go na spędzenie wakacji na Seszelach. Z uwagi na to, żaden centralny planifikator nie będzie w stanie tego obiektywnie wyliczyć, więc nie będzie innego wyjścia, jak narzucić wszystkim model konsumpcji wylęgły w wyobraźni „grupy trzymającej władzę”. Mamy zatem komunizm i to w postaci radykalnej. W takim systemie rzeczywiście – o żadnym wykluczeniu mówić niepodobna. Ale na tym świecie pełnym złości wszystko ma swoją cenę, również Równość: „By mogła zapanować Równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno; by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem. Wszystko mu także się odbierze, by mógł własnością gardzić szczerze. Ubranko w paski, taczka, kilof niezwykle życie ci umilą, a gdy już znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do Królestwa wszedł Wolności” – pisał Janusz Szpotański w poemacie „Towarzysz Szmaciak”. Kto by pomyślał, że do identycznych konkluzji dojdą uczestnicy Zjazdu Gnieźnieńskiego!
Stanisław Michalkiewicz
Tekst pochodzi ze strony www.michalkiewicz.pl
Pozwolę sobie nie zgodzić z Pana przemyśleniami. Żywność w Europie i USA jest dotowana. To nie są ceny rynkowe tylko ustalane przez rząd. W wielu krajach Afryki (a tam głównie występuje problem głodu) można by zwielokrotnić produkcję żywności pod warunkiem, że komuś by się to opłacało. Wyobraźmy sobie – ktoś zakłada wielkie wielką farmę w Mozambiku. Nawadnia, nawozi i inwestuje. A potem lądują samoloty z pomocą humanitarną z Europy i cały interes się wali. Co te biedne państwa mają produkować? Mikroprocesory? Bez dotowanej w Europie żywności i niskich kosztach produkcji mogliby uzyskać dochody z produkcji rolnej i wydźwignąć się z biedy.
Pan Stanislaw Michalkiewicz udowodnil dwie rzeczy: myslenie logiczne jest mu aboslutnie obce i po drugie gosc nie ma najmniejszego pojecia o gospodarce.
Comments are closed.