Polska gospodarka kwi…, kwi…, kwitnie oczywiście, o czym starali się nas przekonywać politycy z partii rządzącej oraz przychylne im niezależne media na okoliczność 1000 dni rządu Donalda Tuska. Doskonała kondycja polskiej gospodarki jest wynikiem między innymi „dyscypliny budżetowej” (z dorocznymi dziurami budżetowymi) i skutecznej walki z kryzysem (który wedle zapewnień tegoż rządu najpierw w ogóle nie istniał, potem miał Polskę ominąć, a kiedy doszedł – rząd powstrzymał się od zbytniej ingerencji). Kwestię przyjęcia euro pominięto milczeniem.
Na znakomitą kondycję gospodarczą wpłynęło również efektywne wykorzystywanie funduszy unijnych, choć nie udało się ograniczyć biurokracji a próby deregulacji gospodarki, czyli ograniczenia biurokratycznych regulacji zakończyły się porażką. Czyżby naprawdę tak trudno było dostrzec związek pomiędzy sukcesem a porażkami?
Tak zwane fundusze unijne, tak jak wszystkie formy redystrybucji, funkcjonują wedle pewnych niezmiennych prawideł i mają określone konsekwencje. Po pierwsze oznaczają fiskalizm, czyli masę przepisów i regulacji – komu, ile i na jakiej podstawie zabrać, żeby można potem hojną ręką rozdawać. Po wtóre – komu, ile i na co przyznawać? Znowu potrzeba regulacji. Po trzecie wreszcie – kontrola wykorzystania funduszy, do której również potrzeba przepisów wykonawczych. A na każdym etapie do wprowadzania w życie kolejnych regulacji potrzebna jest biurokracja, o czym świadczy zatrudnienie 60 tysięcy nowych urzędników za rządów ekipy, która onegdaj stręczyła wyborcom „tanie państwo”. Stąd prosty wniosek, że czym efektywniejsze wykorzystywanie funduszy unijnych, tym więcej biurokracji i urzędniczej kontroli nad gospodarką.
Interwencjonizm pod postacią redystrybucji rodzi również inne konsekwencje, taktownie zbywane milczeniem przez entuzjastów dotowania gospodarki. W jego wyniku ludzie mają mniej pieniędzy, które mogliby samodzielnie inwestować. Pojawia się również zjawisko lobbingu na rzecz zamknięcia rynku dla jednych produktów (np. regulacja dotycząca krzywizny banana) tudzież przyłączenia do grupy dotowanej (np. wpisanie ślimaków jako ryb lądowych). Nieodmiennie w takich sytuacjach pojawia się pytanie, jak wyglądałaby gospodarka, gdyby wysiłki na rzecz zdobycia funduszy skierowane zostały na rozwój poszczególnych przedsiębiorstw, zaciekle walczących o dotacje. I wreszcie chyba najważniejsze pytanie – jakie kwalifikacje i jakie motywacje mają politycy i urzędnicy, by decydować o rozwoju poszczególnych przedsiębiorstw a w konsekwencji – poszczególnych gałęzi gospodarki? Pośredniej odpowiedzi na to pytanie dostarcza teoria Miltona Friedmana o celowości wydawania pieniędzy, gdzie najmądrzej wydajemy własne pieniądze na własne potrzeby, a najgłupiej – cudze pieniądze na cudze potrzeby.
Michał Nawrocki
Rys.: Szymon Loduchowski