Po obrzydliwym i ohydnym spektaklu pt. „Klątwa” wystawionym niedawno w Teatrze Powszechnym rozgorzała burzliwa dyskusja, w której obudziły się rożnego rodzaju demony ideologiczne wykorzystujące sprawę spektaklu do walki z tradycją i zdroworozsądkowym podejściem do moralności i etyki.
Dyskusja przebiega już nie tylko w kwestii tego jak daleko mogą posuwać się artyści w swoim szokowaniu, istotą problemu jest także samo finansowanie teatrów i sztuki z pieniędzy publicznych, czyli z kieszeni podatnika.
Ci, którzy nie godzą się na finansowanie ośrodków artystycznych z budżetu określani są często mianem bezdusznych utopistów kompletnie nierozumiejących realiów życia społecznego. Wystarczy przypomnieć sobie lament Krystyny Jandy czy Jana Englerta kiedy to ich teatrom groziła utrata dotacji państwowych. Powszechnie uważa się bowiem, że jeśli państwo nie będzie finansowało sztuki zginie ona bezpowrotnie i bezpotomnie i nie przetrwa ona w dobie modernizmu i relatywizmu.
I dlatego też niedawno pewien nowoczesny bystrzak niejaki Krzysztof Mieszkowski raczył był stwierdzić, że w naszym Cebulowie Polacy, czyli w jego odczuciu kmioty z ciemnogrodu, zupełnie nie dojrzali do odbioru tego zacnego spektaklu jakim w opinii posła była wspomniana „Klątwa”.
Cóż, być może poseł Mieszkowski ma rację, że „postęp” tego rodzaju jest Polsce jeszcze (na szczęście!) obcy, niemniej żeby to zweryfikować wystarczy w bardzo prosty sposób przekonać się czy sztuka tego rodzaju utrzyma się w sposób zupełnie naturalny, bez finansowania jej pieniędzmi państwowymi.
Artyści i krytycy literaccy czy teatralni żyjący za państwowe pieniądze kompletnie zapominają, że w harmonijnym i cywilizowanym społeczeństwie kultura rodzi się naturalnie i też w sposób zupełnie naturalny, a zatem dobrowolny, jest ona przez pokolenia rozwijana i kultywowana.
Kultura jest ważna, jak słusznie zauważa sir Roger Scruton, a jej relatywizacja świadczy o stanie, a właściwie o agonii danej cywilizacji.
Zupełnie innym pytaniem jest czy sztuka ma w ogóle racje bytu w czasach, w których zniknęło już przecież poczucie dobrego smaku, wrażliwości i subtelności.
Nie jest też dla nikogo zaskoczeniem to, że trend jaki dzisiaj dominuje w środowiskach bohemy artystycznej zniechęca nas lub też odradza nam jej jakąkolwiek krytykę.
Innymi słowy jeśli jakieś dzieło czy sztuka znajduje spore grono odbiorców, czy też dużą publikę wówczas zostaje ona usprawiedliwiona np. sukcesem kasowym i nie wolno jej oceniać w kategoriach moralności.
Zapomina się jednak o kwestii politycznego finansowania takich przedsięwzięć.
Dotowanie za wszelką cenę, niejako z automatu, teatrów i ośrodków artystycznych niepotrzebnie upolitycznia sztukę i uzależnia ją od opcji politycznych aktualnie dominujących. Wypacza to rzecz jasna obraz społecznej akceptacji danego obrazu czy spektaklu. Nie można zatem dziwić się, że subsydia czy dotacje są co jakiś czas korygowane w zależności od tego, kto w danej chwili jest dobrym znajomym królika.
Jestem jakoś dziwnie przekonany, że sztuka pokroju nieszczęsnej „Klątwy” na wolnym rynku może i znalazłaby rzesze entuzjastów i odbiorców, ale w dłuższej perspektywie spowszedniałaby i zanikła. Jeżeli jej główny impet w przekazie polega na szokowaniu i obrażaniu z czasem musi stracić zainteresowanie, bo sztuka przecież jest po prostu czymś więcej.
Oczywiście gdyby jednak „Klątwa” odniosła znaczący sukces kasowy na tyle doniosły, że wpisałaby się ona w stały kanon wydarzeń kulturalnych w naszym kraju, wówczas mielibyśmy potwierdzenie na to, że – jak pisał Nicolas Gómez Dávila – względność gustów jest jedynie wymówką ludzi w epokach o zepsutym smaku.
Wydaje się jednak, że nie można spermą, moczem, bluźnierstwem i defekacją kupić sobie wiernej publiczności, nie upadliśmy jeszcze tak nisko, choć z pewnością wielu czołga się po tej mieliźnie szukając dla siebie srebrników.
Pamiętna sprawa nieszczęsnego Nergala, który to potargał na scenie Biblię miała przecież podobny wydźwięk, z tą oczywiście fundamentalną różnicą, że nawet jeśli łamała reguły przyzwoitości to faceta dało się wybronić poprzez prywatny charakter całej tej szarlatanerii, którą on sam zaaranżował i sam sfinansował.
W kwestii „Klątwy” nie znajdujemy niczego podobnego, co w jakikolwiek sposób usprawiedliwiałoby jej przekaz, nie mówiąc już o dotowaniu.
Reasumując całe to larum, jako zwolennicy wolności, która to leży u podstaw naszej kultury, powinniśmy postawić na dobrowolność. Jak słusznie zauważył ekonomista Lawrence W. Read – jeśli rzeczywiście cenimy rolę sztuki w naszym życiu ostatnią rzeczą jaką powinniśmy robić to upolitycznianie jej i zdawanie się na wyrokowanie samozwańczych elit, które chcą nam narzucić czego mamy słuchać lub też co mamy oglądać.
I owszem, tego poletka należy bronić: sztuka jest elitarna, w momencie gdy wszystko nią się staje to nic już nią nie jest. Po prostu.
Karol Mazur