Amerykańsko-rosyjski szczyt w Helsinkach był klasyczną grą o sumie niezerowej: zyskał na nim zarówno Donald Trump, jak i Władimir Putin. Raczej nie stało się to przypadkiem, lecz jest efektem bardzo pragmatycznego podejścia obu stron i chyba jednak dobrej chemii pomiędzy kluczowymi uczestnikami tej operacji. Tracą natomiast Chiny, Unia Europejska i Iran. Możemy mieć wciąż nadzieję, że – pomimo pewnych niepokojących sygnałów – jednak nie Polska i Ukraina.
Najbardziej oczywiste korzyści odnieśli obaj prezydenci w polityce wewnętrznej: gospodarz Białego Domu osłabił atak Demokratów, związany z domniemanym wspieraniem jego kandydatury przez rosyjski wywiad. Główny lokator Kremla natomiast znów potwierdził propagandowo, na użytek publiki w Rosji i krajach byłego ZSRR (bo inna raczej tego nie kupuje), że jest równorzędnym dla USA partnerem w grze globalnej, zupełnie jak za wspominanych tam z nostalgią czasów sowieckich.
Do korzyści odniesionych przez Trumpa można dodać poważny, ostrzegawczy przekaz pod adresem polityków Unii Europejskiej, o treści „nie zakładajcie, że dogadacie się z Rosjanami przeciwko mnie – bo jak zechcę, to bez trudu was ubiegnę”. Z kolei Putin uzyskał uspokajające deklaracje odnośnie polityki energetycznej – ze strony amerykańskiej tym razem nie było już mowy o blokowaniu gazociągu Nord Stream 2, lecz o „konkurowaniu z nim”.
Tyle, że te słowa są niewiele warte – trudno spodziewać się, by administracja amerykańska czuła się w przyszłości jakoś szczególnie nimi związana (podobnie jak rosyjska swą obietnicą kontynuowania transferu gazu przez Ukrainę). To zapewne zaledwie zachęta dla drugiej strony, do bardziej konkretnych koncesji na kolejnym etapie.
Konkrety pojawiły się za to, jak można ostrożnie wnioskować, w kwestii bliskowschodniej. Świadczą o tym zarówno dość daleko idące deklaracje obu prezydentów o „dobrej współpracy wojskowej w Syrii” i perspektywie powrotu uchodźców do domu, jak i medialne reakcje polityków izraelskich oraz irańskich (zapewne dobrze poinformowanych przez swoje służby). Wygląda na to, że w zamian za wspólne amerykańsko-rosyjsko-syryjskie gwarancje bezpieczeństwa dla Izraela i zmuszenie Persów do wycofania swych macek daleko na wschód, co ma zapewnić Putin, USA zaakceptują przetrwanie u władzy Baszszara al-Asada oraz pogodzą się z aktywną rolą Rosji w Syrii. Byłby to kompromis racjonalny i relatywnie dogodny dla wszystkich (oczywiście poza niedobitkami syryjskiej opozycji i Teheranem, który zapewne tanio swych przyczółków nie sprzeda, ale sam przeciwko wszystkim istotnym graczom ma nikłe szanse powodzenia). To scenariusz bardzo trudny do realizacji – ale, gdyby się udał, zapewni on spore korzyści całemu światu (trwałe ograniczenie wpływów radykalnych islamistów), Putinowi (utrzymanie przyczółka na Bliskim Wschodzie) i zwłaszcza Trumpowi (możliwość chwalenia się, że posprzątał po awanturze, rozpoczętej za rządów Obamy, której Demokraci wraz z europejskimi sojusznikami nijak nie potrafili zakończyć).
Niewiele natomiast wskazuje, by równie konkretne porozumienie zawarto w sprawie Europy Środkowo-Wschodniej. Gdyby tak było – Putin raczej nie pozwalałby sobie na ironiczną propozycję, by Trump skłonił Kijów do realizacji porozumień mińskich, a amerykański prezydent raczej całkiem przemilczałby kwestię legalności rosyjskiej aneksji Krymu. To podkreślenie różnicy stanowisk, które miało miejsce w Helsinkach, nie powinno nas jednak zwalniać z podejrzliwości. Możliwe, że swobodna ręka Moskwy na Ukrainie to kwestia czasu i kolejnych spotkań, a wtedy siłą rzeczy pojawi się pytanie o wiarygodność amerykańskich gwarancji dla Polski. Optymiści wykluczają takie ryzyko, wskazując, że jesteśmy ważni dla USA przynajmniej z dwóch powodów – jako potencjalny kupiec na amerykański gaz i sprzęt wojskowy oraz jako element utrudniający swobodny obrót towarami pomiędzy Chinami a zachodem Europy, czyli istotnymi rywalami USA w nowym globalnym rozdaniu. Pesymiści (a raczej – realiści) wskazują w odpowiedzi, że Ameryka ma na swoje towary kilku lepszych (bogatszych, bardziej przewidywalnych i stabilniejszych) odbiorców od nas, zaś Rosja jest potencjalnie znacznie skuteczniejszym partnerem do blokowania Jedwabnego Szlaku niż Polska (nawet razem z mitycznym wciąż Międzymorzem).
I możliwe, że o taki scenariusz – choć nikt z wtajemniczonych tego głośno nie potwierdzi, z oczywistych względów – czyli rewolucyjne odwrócenie światowego systemu sojuszy, „oswojenie Putina i zatrudnienie go w swojej firmie” oraz wykorzystanie rosyjskiego potencjału w rywalizacji z Chinami, gra długofalowo Trump.
To poniekąd powtórka z operacji, realizowanej przez Amerykanów wobec Korei Północnej. Tam też, mając problem z politycznym „chuliganem”, służącym interesom chińskim przeciwko Ameryce i jej sojusznikom, Donald Trump podjął ryzykowną próbę nawiązania z nim dialogu. Nie z sympatii przecież, ale w imię zimnej kalkulacji; uznając, że lepiej by reżim ten nie zależał wyłącznie od Pekinu. Podobnie tym razem – amerykański prezydent wysyła sygnały, że jest w stanie nad wieloma kwestiami trudnymi przejść do porządku dziennego, zapewne po to, by w odpowiednim momencie zażądać określonych, politycznych i gospodarczych koncesji.
Jakkolwiek może to wydawać się dziś nierealne – warto zauważyć, że dla obu stron mogłoby być strategicznie korzystne. Rosja zyskuje wtedy wolną rękę w wynegocjowanej strefie wpływów, podział światowego rynku energii, pozwalający jej przetrwać (a jej elicie władzy nadal zarabiać na luksusowy żywot), a także minimalizację wiszącego nad nią od dawna ryzyka chińskiej kolonizacji Syberii (takie scenariusze zupełnie serio rozpatrywała Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej jeszcze podczas pierwszej kadencji Putina). Stany z kolei zyskują niebywałe wzmocnienie swej pozycji wobec krajów Europy Zachodniej i przede wszystkim wobec Chin. Wizja militarnego wyzwania ze strony Pekinu stałaby się wówczas absurdalna, zaś gospodarka chińska, nastawiona na import surowców energetycznych oraz eksport towarów przemysłowych, w znacznym stopniu byłaby skrępowana wspólną amerykańsko-rosyjską kontrolą najważniejszych szlaków transportowych, zarówno lądowych, jak i morskich.
To oczywiście scenariusz bardzo trudny do zrealizowania – a już na pewno nie w perspektywie tygodni czy miesięcy. Warunkiem wstępnym są zaś drobne kroki służące budowie elementarnego zaufania pomiędzy potencjalnymi partnerami. Niewykluczone, że pierwsze z tych kroczków Trump i Putin postawili właśnie w Helsinkach. A nawet jeśli nie – odpowiedzialna polityka krajów położonych tak niekorzystnie jak nasz musi taką ewentualność zacząć brać pod uwagę. Przynajmniej po to, by w razie czego umieć zadbać o rzecz elementarną: by Amerykanom po prostu nie opłacało się tym razem pozostawić nas po niewłaściwej stronie linii, rozgraniczającej wpływy Waszyngtonu i Moskwy.
Witold Sokała
Foto. NK
Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji PROKAPA.