Demokracja, wybory, referenda są dla unijnych polityków ważne, ale tylko dopóty, dopóki idą po ich myśli. Wynik ewentualnego brytyjskiego referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej tej gwarancji na pewno nie daje.
Histeria, w jaką wpadły unijne salony po zwycięstwie Jőrga Haidera w Austrii czy Viktora Orbána na Węgrzech, w konsekwencji nie doprowadziła co prawda do „zakazania wyborów”, jednak zaowocowała potężną presją polityczną i medialną nagonką mającą na celu wmówienie opinii publicznej, że dokonała „złego” wyboru. Kwestionowano prawomocność głosowania oraz ogłaszano bojkot nowo wybranych władz.
Dziś za jeden z większych czarnych charakterów w Unii Europejskiej uważany jest premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Jednak mimo twardej postawy podczas niedawnych negocjacji w sprawie unijnego budżetu czy zapowiedzi rozpisania referendum na temat formy dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w strukturach UE nie sypią się na niego gromy i nie wylewa się hektolitrów pomyj, tak jak było w przypadku wspomnianych już Haidera czy Orbána. Pojawiają się oczywiście określenia typu „hamulcowy” czy „egoista”, jednak wszystko to odbywa się w granicach normy. Czyżby zatem David Cameron odgrywał rozpisaną gdzieś rolę, po to tylko, by ostrą retoryką usatysfakcjonować uniosceptycznych Brytyjczyków, oczekujących twardego stanowiska w wielu sprawach, a coraz częściej wręcz opuszczenia przez ich kraj struktur unijnych, dając jednocześnie pozostałym graczom w UE do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą, że demokratyczne wybory wygrał „właściwy człowiek”?
Umiarkowany premier w uniosceptycznym tyglu
Kilka miesięcy temu w artykule w „Sunday Telegraph” David Cameron napisał, że wyjście z Unii Europejskiej nie leży w interesie jego kraju. W tym samym tekście premier Wielkiej Brytanii dał do zrozumienia, że gotów jest rozpisać w 2015 roku referendum. Miałoby ono dotyczyć jednak nie kwestii opuszczenia przez Brytyjczyków struktur UE, lecz zdefiniowania na nowo miejsca Wielkiej Brytanii w Unii. Na krótko przed publikacją tego tekstu Cameron stał się adresatem listu około stu parlamentarzystów z jego partii, którzy domagali się właśnie rozpisania referendum. Cameron musi zatem prowadzić grę zarówno z „konserwatywnymi radykałami” ze swojej partii, którzy oczekiwaliby od niego ostrzejszej postawy, jak również z uzyskującą coraz większą popularność na Wyspach Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, której liderzy, na czele z zasiadającym w Parlamencie Europejskim Nigelem Farage’em, stawiają kwestię dalszej obecności Wielkiej Brytanii w strukturach Unii w sposób jednoznaczny. Jednym z celów tej partii jest wyprowadzenie ich kraju z UE.
Sondaże opinii publicznej też dają Cameronowi zapewne dużo do myślenia. Z opublikowanych niedawno przez tygodnik „Observer” badań wynika, że większość respondentów chciałaby opuszczenia Unii przez ich kraj. Wyniki te potwierdziły się również w innym sondażu zleconym przez tygodnik „Independent of Sunday”. David Cameron musi zatem grać, jednak o tym, że gra ostrożnie, przekonuje choćby termin ewentualnego referendum – 2015 rok. Wówczas Cameron może już nie być premierem, dlatego – proponując tę datę – nie ma zbyt wiele do stracenia. Poza tym w 2014 roku Wielką Brytanię czeka najprawdopodobniej inne referendum. Otóż Szkoci mają zadecydować, czy chcą być niepodległym państwem. Trudno dziś przewidzieć, jakie konsekwencje dla polityki europejskiej będzie miał wynik tego referendum, gdyby Szkoci podjęli decyzję o oderwaniu się od Zjednoczonego Królestwa. Być może Cameron liczy na to, że ta sprawa przyćmi na tyle kwestie obecności w UE Wielkiej Brytanii, że nikt nie będzie przez jakiś czas myślał o referendum brytyjskim.
Problemowi Brytyjczycy
Choć Wielka Brytania początkowo wydawała się dość mocno zaangażowana w procesy integracyjne na kontynencie europejskim, to formalnie członkiem Wspólnoty została dopiero w 1973 roku. Jedną z przyczyn tak późnego członkostwa była niechęć Brytyjczyków do wyzbywania się na rzecz ponadnarodowych instytucji elementów swojej suwerenności, ale także opór Francuzów, którzy obawiali się utraty swojej pozycji w związku z pojawieniem się nowego dużego gracza, na dodatek bardzo silnie związanego ze Stanami Zjednoczonymi.
W późniejszych latach Brytyjczycy nie przestali sprawiać wspólnotowej biurokracji licznych problemów. W 1984 roku premier Margaret Thatcher wywalczyła tzw. rabat brytyjski. Dawał on wyspiarzom przywilej odprowadzania niższej składki do budżetu w Brukseli. „Żelazna Dama” argumentowała konieczność przyznania rabatu faktem, że Wielka Brytania znacznie więcej do budżetu Wspólnoty wpłaca, niż z niego otrzymuje. Powoływano się między innymi na Wspólną Politykę Rolną, na której Brytyjczycy, z uwagi na skromny sektor rolny, niewiele korzystali. Wielka Brytania również w kwestii wprowadzenia wspólnej waluty potrafiła postawić weto. Brytyjczycy są jednym z trzech państw tzw. starej Unii (oprócz Szwecji i Danii), które nie wprowadziło u siebie waluty euro. Wielka Brytania jeszcze wielokrotnie postępowała wbrew oczekiwaniom części państw Wspólnoty, z Francją na czele, wysyłając chociażby swoich żołnierzy do Iraku i współuczestnicząc w obalaniu rządów Saddama Husajna.
Obecnie właśnie z terenu Wielkiej Brytanii wysyłanych jest najwięcej sygnałów nieprzychylnych dzisiejszej Unii Europejskiej. Była premier tego kraju Margaret Thatcher wielokrotnie zapowiadała upadek UE. W wydanej w 2002 roku książce „Dyplomacja” napisała, że powołanie Unii Europejskiej było największą głupotą naszych czasów. Nie omieszkała również wytknąć unijnej biurokracji, że to bardziej ona potrzebuje pomocy Wielkiej Brytanii niż na odwrót. Stwierdziła również, że UE jest skazana na niepowodzenie, gdyż „jest czymś szalonym, utopijnym projektem, pomnikiem pychy lewicowych intelektualistów”. „Żelazna Dama” zawsze opowiadała się za strefą wolnego handlu, za gospodarką rynkową, dlatego jej totalna krytyka współczesnej Unii, krok po kroku brnącej w odmęty etatyzmu, wydaje się jak najbardziej zrozumiała.
Z kolei Roger Scruton, brytyjski pisarz i publicysta znany ze swoich konserwatywnych poglądów, przyznał w jednym z wywiadów, że Unia Europejska się kończy i prawdopodobnie jesteśmy świadkami narodzin nowych państw narodowych. Scruton pytany o Davida Camerona stwierdził, że z racji współrządzenia z Partią Liberalnych Demokratów, którą określił jako nihilistyczną, w nic nie wierzącą, zmuszony on jest do zawierania różnych kompromisów, jak chociażby zapowiedź wydania zgody na małżeństwa homoseksualne, co ma nastąpić przed upływem końca kadencji parlamentu to jest do 2015 roku. Jak zaznacza Scruton, dla Camerona zapewne nie była to sprawa łatwa, gdyż on sam „jednoznacznie wierzy w tradycyjną instytucję rodziny”.
Nowi sojusznicy
Zatem ile jeszcze kompromisów będzie musiał zawrzeć David Cameron, tym razem na forum Unii Europejskiej? Jego postulaty cięć w unijnym budżecie na lata 2014–2020 spotkały się z przychylnym stosunkiem kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Co prawda Cameron domaga się ograniczenia budżetu o 200 mld euro, natomiast Merkel o 130 mld, jednak w końcowej fazie ostatnich nierozstrzygniętych brukselskich negocjacji zawiązała się nić porozumienia między dotychczas patrzącymi na siebie z dystansem przywódcami Wielkiej Brytanii i Niemiec.
Czy oznacza to nowy układ sił w UE, czy to jedynie taktyczna zagrywka pani kanclerz obliczona na zmiękczenie premiera Camerona? Choć z ust niektórych publicystów, a nawet polityków padają od czasu do czasu opinie, że lepiej dla Unii będzie, jeśli Wielka Brytania wreszcie ją opuści i przestanie być dla UE garbem ograniczającym ruchy, to jednak dla „dobra sprawy”, tak jak postrzega to „dobro” choćby kanclerz Merkel, takie zdarzenie mogłoby mieć katastrofalne skutki, których konsekwencje trudno przewidzieć. Oznaczałoby to bowiem, że erozja Unii Europejskiej wchodzi w zupełnie nową fazę, mianowicie fazę rozpadu całego unijnego projektu. Bo skoro może wystąpić z niej Wielka Brytania, to znaczy, że poza Unią też jest życie i inni mogą pójść w jej ślady. Taka sytuacja, również w obliczu narastających w różnych krajach unijnych nastrojów separatystycznych, może mieć fatalne skutki psychologiczne, co może owocować zachwianiem wiary we „wspólny europejski dom”, w dalszy sens integracji. Nawet jeden wyłom może uruchomić wielką lawinę.
Ostudzić emocje i zadowolić wszystkich
David Cameron już po zakończeniu ostatniego szczytu w Brukseli wyjaśnił, gdzie należy szukać oszczędności w budżecie UE. Wskazał mianowicie na rozdętą brukselską biurokrację, a o samej Komisji Europejskiej powiedział, że „żyje ona jakby w innej galaktyce”. Cameron wypunktował swoje postulaty następująco: „Nie ma żadnego powodu, żeby nie podejść o wiele ostrzej do kosztów administracyjnych Unii. Ponad dwustu pracowników Komisji zarabia więcej ode mnie. Każdy pracownik spoza Belgii, oprócz hojnej pensji, dostaje jeszcze 16 proc. dodatku za rozłąkę z krajem, choćby mieszkał w Brukseli od 30 lat i więcej. 10-procentowe ograniczenie funduszu płac zaoszczędziłoby prawie 3 miliardy euro. Rozluźnienie reguły automatycznych awansów – tak, tu w Brukseli mają jeszcze automatyczne awanse – dałoby półtora miliarda. Redukcja niezwykle hojnych zwolnień podatkowych – dalszy miliard, a niewielkie zmiany w uprawnieniach emerytalnych zaoszczędziłyby jeszcze półtora miliarda euro”. Niewykluczone, że ta deklaracja premiera Wielkiej Brytanii ma poparcie Angeli Merkel. Być może obaj nowi unijni koalicjanci wzięli się na sposób, by zmusić do większej elastyczności samą Komisję Europejską, która nie jest entuzjastką zbyt wielkich cięć w unijnym budżecie. Teraz, gdy sama poczuje się zagrożona w swojej egzystencji, zmuszona będzie powrócić z „innej galaktyki” na ziemię i jednak nieco bardziej łaskawie pochylić się nad postulatami Brytyjczyków w sprawie cięć, byleby tylko ratować swoje dotychczasowe zaplecze materialne.
Gra cały czas się toczy. David Cameron, jak wszyscy pozostali liderzy UE, stara się ją prowadzić w taki sposób, by za kilka miesięcy móc ogłosić swój sukces, licząc, że utemperuje tym nie tylko uniosceptyczne nastroje społeczeństwa, ale także ułagodzi swoich co bardziej radykalnych kolegów z Partii Konserwatywnej. Angela Merkel zapewne spróbuje Cameronowi w tym pomóc, przy okazji starając się wyperswadować mu ideę referendum w sprawie przyszłości jego kraju w strukturach UE.
Paweł Sztąberek
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 18 grudnia 2012 r.