W kierunku Pierwszej Kadrowej…

Gdy wyruszymy już z lasów, wówczas będziemy mogli korzystać z… kominiarek (do niedawna zabronionych; vide Marsz Niepodległości!); i to jeszcze przez całe 2 lata, dzięki kieszonkowemu dyktatorowi, min. Szumowskiemu. Zaś tyle czasu w zupełności powinno nam wystarczyć!

0
Foto. internet

Wiele wskazuje na to, że z dniem 6 sierpnia 2020 r. III RP przestanie istnieć, jako prawo-rządne państwo. [Z naciskiem na magiczne słowo: „prawo”.] Może nie całkiem – i nie od razu – zniknie z mapy świata, ale jakiekolwiek rządzenie nią stanie się wręcz niemożliwe! Jeżeli bowiem SN unieważni majowe „wybory” korespondencyjne – co jest wysoce prawdopodobne – zaś Konstytucja nie zostanie zmieniona – co równie prawdopodobne – wówczas (od 6 sierpnia) Polska nie będzie już miała prezydenta, który mógłby podpisać jakąkolwiek ustawę, aby mogła wejść w życie! Bo Konstytucja RP nie przewiduje podobnej sytuacji! [Co – samo w sobie – nie byłoby takie złe, z punktu widzenia zwykłych obywateli; bo – jak dawno już spostrzegł pewien roztropny Brytyjczyk – „gdy parlament obraduje, żaden obywatel nie może czuć się bezpiecznym”!]

Jednak z taką sytuacją nie pogodzi się żaden z dwóch głównych gangów politycznych, więc Polska pogrążyłaby się wówczas w zupełnie niewyobrażalnej anarchii; podsycanej skutecznie przez obie szczujnie telewizyjne (Kurwizję i TVN), będące ich zapleczem politycznym. Ponieważ obydwa gangi, odznaczające się podobnym zamiłowaniem do totalizmu (bo jeden już go nam zaimplementował, a drugi sam się takim nazwał, więc podtrzymywałby ów zamordyzm!), porzucą już wówczas wszelką troskę o… zdrowie narodu, wgryzając się w… aorty przeciwników; w celu przejęcia lub zachowania władzy! A skoro już zapowiada się nam taaaka Anarchia, to korzystajmy z niej ile wlezie..?

Zanim mój pomysł zaprezentuję, chciałbym się najpierw cofnąć do roku 1962, aby zaprezentować moje osobiste doświadczenie, które – po jego gruntownym zanalizowaniu i wprowadzonych poprawkach – można by wdrożyć obecnie, za drugiej komuny! [Jednak niech nikogo nie zwiedzie forma poniższego opowiadania. Jest to historia jak najbardziej prawdziwa, gdy chodzi o fakty.]

*****

Nastał rok szkolny 1962/63. Od 1 września, jako świeżo upieczony ośmioklasista (tj. uczeń I klasy licealnej; przyp. Dla młodszych Kolegów) i bezczelny prymus niedawnych olimpiad matematycznych, chodziłem z wysoko zadartym nosem i… niczego się nie bałem! [No, może poza początkiem roku szkolnego – i kolejnych – kiedy publicznie należało podać do dziennika swoje personalia, a podczas tej procedury gwałtownie załamywała mi się dykcja, przy wymawianiu rocznika urodzenia, odróżniającego mnie od reszty klasy; „in minus”, ma się rozumieć, co w owych czasach dyskwalifikowało mnie, jako małolata… Mój Boże! „A to se ne wrati!”]

Nadeszła jesień. Na dworze panował chłód oraz… Gnom, czyli Gomułka, w środku zaś dyrektor Boszko, zwany przez nas – pieszczotliwie – Bykiem. Nasz „zakład” (tj. IV LO) dopiero co przeprowadził się do nowego, przestronnego gmachu przy ul. Warszawskiej, ale poluzowanie przestrzeni nie mogło – ma się rozumieć! – poluzować… dyscypliny, tak umiłowanej przez Byka. On osobiście, lub wyznaczeni Profesorowie, „palco-leptycznie” sprawdzali więc przyszycie tarczy, przy wejściu rannym (od ran, zadawanych kontrolerom przez… szpilki, zamaskowane fałszywym ściegiem) na teren „zakładu”. Ponadto obowiązywały granatowe mundurki i „cieliste rajstopy”; z tym, że te ostatnie dotyczyły dziewcząt tylko..? [W każdym razie nam, facetom, rajstop nie sprawdzano; boć w owych czasach ikt jeszcze nie słyszał o 77 płeciach!] Nawiasem mówiąc – niedawno, wspólnie z obecną Panią Dyrektor, próbowaliśmy dociec, co mógł mieć na myśli jej poprzednik, nazywając szkołę wyłącznie „zakładem”? Czy chodziło mu o „zakład produkcyjny”? A może – „zakład zamknięty”? Tę tajemnicę zabrał – śp. Dyrektor Boszko – do grobu…

*****

Na dworze było więc już słotko (od rzeczownika: słota, ma się rozumieć; bo słodko było raczej średnio!) i… błotko, które naniesiono też do „zakładu”. Z tym, że w środku „ono”… czerwieniało? Bo oto z miejskiego Zarządu ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej; przyp. dla młodszych), dotarli do nas specjaliści od marketingu (bez zarządzania jeszcze, w owych czasach; choć z… Zarządu jednak!) i – w towarzystwie kolegów ze starszych klas – jęli nas przekonywać do korekty image’u, za pomocą garderobianego akcentu, pod postacią czerwonego krawata, który czyni – ponoć – cuda..!? Rozjaśnia umysł, pogłębia wiedzę, a w konsekwencji – gwarantuje przyjęcie na studia. Krótko mówiąc – nawet z głąba czyni intelektualistę… Porażony – jak wszyscy – tą kuszącą perspektywą oświatową, wróciłem do domu i w głębokiej tajemnicy – gdy wszyscy udali się już na spoczynek – buchnąłem Mamie czerwoną apaszkę, z której wykroiłem słusznych rozmiarów krawat (by odnośna wiedza była równie… słuszna!). Stanąłem przed lustrem i jąłem go przymierzać na różne sposoby; próbowałem nawet… powiesić się na nim..! Nic z tego! – W żadnej pozycji nie było mi w nim do twarzy! Z tych względów (mniej ważne tu pomijam) zmuszony byłem – jako osoba o skłonnościach narcystycznych, dbająca o wygląd – pozostać przy tradycyjnych sposobach przyswajania wiedzy, rezygnując z nowoczesnych skrótów… Ku mojemu zdumieniu – i dodajmy: zawiści także, z uwagi na „wyścig szczurów” do… wiedzy i studiów – przytłaczająca większość klasy skorygowała swój wizerunek i… było im „do twarzy”. Dodajmy, że w owych czasach było nas prawie 40 osób, w tym 9 facetów zaledwie, z czego ok. 10. Osobom zmiana wizerunku się nie powiodła…

Wśród owej mniejszości był pewien chłopski (”kułacki”?) syn, dojeżdżający spod Torunia, odznaczający się zgryzem, ozdobionym okazałym złotym zębem, błyskającym się… w oczy. Być może ów ząb, przykuwający naszą uwagę, był powodem podobnego – mniejszościowego – wyboru Tomka; wszak jaskrawy krawat mógł zmniejszyć nasze skupienie na złocie..? Tak czy owak, w dniach owych dramatycznych wyborów natury estetycznej (vide: „Potęga smaku” Zbigniewa Herberta), Tomek wysłał do mnie – podczas lekcji – lakoniczne zgoła memorandum, następującej treści: „Bogdan, znajdujemy się w otoczeniu wrogów, komunistów… itp.”; czyniąc tym aluzję do kolegów w… krawatach i mrugając przy tym – porozumiewawczo – zębem. Jego nota, zapisana na ćwiartce kartki z zeszytu, zaległa pod ławką…

W owym czasie mieścił się – w naszej budzie – jeszcze jeden „zakład” (im. S. Żeromskiego), którego słuchaczami były osoby bardziej dojrzałe, pracujące – dajmy na to – w tzw. organach (np. MO i SB), pogłębiające popołudniami głęboką już – skądinąd – wiedzę. Któryś z owych „organów” znalazł pod ławką tę przesyłkę i – nie zważając na tajemnicę korespondencji – zapoznał się z jej treścią. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Najpierw „ustalono” Tomka, ten zaś „ustalił” adresata, czyli mnie. Któregoś dnia wkroczył do klasy słusznej postury woźny Koralewski, zapraszając mnie na pogawędkę do dyrektorskiego gabinetu. Tam oczekiwało na mnie dwóch smutnych panów, zdecydowanych podzielić się ze mną nieprzyjemną zgoła wiedzą, że… „i tak już wszystko wiedzą!” Wyrazili przy tym – melancholijnie – przekonanie, że gdybym z własnej woli podał nazwę i cel wiadomej, wywrotowej organizacji młodzieżowej, a także: nazwiska, kontakty, miejsca spotkań i – ewentualnie – przechowywania broni, wówczas ta moja szczerość, zdecydowanie poprawiłaby opłakane położenie, w którym się znalazłem. No cóż, zawsze uważałem się za osobę nie pozbawioną wyobraźni, ale tak od razu, na poczekaniu i tylu rzeczy naraz, nie byłem w stanie wymyślić, co dałem do zrozumienia rozmówcom. Wobec tego panowie zaproponowali mi spotkanie wydawnicze za czas jakiś; tym razem w Komendzie Powiatowej MO przy ul. Bydgoskiej…

Moi partnerzy najwyraźniej nie odznaczali się usposobieniem artystycznym, więc obce im były takie rzeczy, jak wena, czy męki tworzenia. Dlatego terminy kolejnych dwóch spotkań były zbyt nieodległe w czasie i zakończyły się fiaskiem… fabularnym. Jednakowoż, zrąb mojej opowieści zaczął się już rysować w mojej głowie. Była więc i organizacja polityczna i jej zbrojne ramię, przy czym czerpałem tu obficie – by zaspokoić oczekiwania i gusta moich wydawców – z wypróbowanych wzorców historycznych, a mianowicie: PPR i osławionej Gwardii Ludowej, której wszak także nikt nie widział na oczy..?! Wzbogacał się wciąż nasz arsenał także; zacząłem nawet kombinować, jak przerobić ojcowską Syrenkę na… wóz pancerny! Wszystko to – jednak – nie było jeszcze dostatecznie poukładane, a byle czego nie chciałem proponować wydawcom. Od dziecka wszak byłem perfekcjonistą i moja satysfakcja artystyczna stała zawsze na pierwszym miejscu..!

Przez dwa kolejne spotkania, przygotowana specjalna teczka wydawnicza (charakterystyczny skoroszyt) z przypiętym do niej – spinaczem – corpus delicti (ową wymiętą ćwiartką papieru), pękała z… braku treści! Wydawcy poszli mi więc na rękę i – abym nie tracił czasu na dojazdy – wyznaczyli mi kolejne spotkanie „pod nosem”, w komisariacie przy ul. Grudziądzkiej. Niestety, tę tak pięknie rozwijającą się „katastrofę” życiową, przerwał mi mój Papa, wykazując się także brakiem wyrobienia artystycznego. Nie pamiętam już skąd dowiedział się o moich spotkaniach literackich; być może sam wypaplałem? Dość, że udał się na kolejne spotkanie wraz ze mnę i to – niestety – nie w roli mojego agenta artystycznego! Wzorował się raczej na leśniczym, ze znanej onegdaj anegdoty o leśniczówce, obleganej – na przemian – przez partyzantów (z GL, ma się rozumieć!) i Niemców, a bronionej – także na przemian – przez tych samych; co odbywało się przy użyciu coraz cięższych środków bojowych. Po kilku cyklach owej zabawy, leśniczy wpadł w furię; jednych i drugich wyrzucając „na zbitą mordę”! Mój Ojciec zaś nie wpuścił mnie do pokoju wydawców, a przez drzwi usłyszałem z jego ust – pierwszy i ostatni raz w życiu – tzw. grube słowa, po których wypadł czerwony (a jednak!) ze wzburzenia i – chwyciwszy mnie za kołnierz – wyprowadził z owej oficyny wydawniczej. W ten oto sposób, po raz pierwszy w życiu, nie udało mi się zostać artystą!

Pamiętajmy wszakże o tym, że liczyłem sobie – wówczas – zaledwie 13 wiosenek..! [Tę uwagę adresuję do tych, którzy do dziś utrzymują, że stalinizm skończył się ponoć w 1956 r..?!]

Dodam tu jeszcze (dla rzetelności, ma się rozumieć!) – i w uzupełnieniu ostatniego zdania powyższej nowelki – że w owym czasie moi dwaj rówieśnicy, Lech i Jarosław, grali sobie w… Jacka i Placka, więc może i ów stalinizm (dla nich) rzeczywiście się skończył..?! Nawiasem mówiąc – temu drugiemu ów Placek pozostał do dzisiaj; choć nieco się zmienił, a mianowicie w… Place-bo..!

Przejdźmy więc obecnie do Znaków (z Nieba), zgodnie z sentencją ks. Bronisława Bozowskiego od warszawskich sióstr Wizytek, który zwykł był powiadać, że: „Nie ma przypadków, są tylko Znaki!” [Którą to sentencję zamieściłem – jako motto – na jednym z moich internetowych blogów.] Cóż więc nam podpowiada Niebo?

  1. Owego 6 sierpnia 2020 r. – gdy zapanuje w Polsce już „bez-prezydęcie” (to zamierzony „błąd”!) – będziemy obchodzić 106. rocznicę słynnego wymarszu Pierwszej Kompanii Kadrowej!

  2. Identycznie jak wówczas, jesteśmy na początku kolejnej wojny światowej, zorganizowanej – tym razem – przez zawodowych filantropów; np. Billa Gatesa.

  3. Obecnie to już na pewno zakończył nam się stalinizm (choć resortowy Igor Tuleya jest odmiennego zdania) i nawet zupełnie nie myśli o tym, aby nam „się odrodzić”..? [Jak Boga kocham; ani w Polsce, ani na świecie!]

  4. Również obecnie nie jest nam słodko, jak napisałem w powyższej nowelce.

Ponadto – obecnie zachodzą bardzo sprzyjające (mej inicjatywie) okoliczności:

  1. Gwardii Ludowej nadal nikt nie widział „na oczy”; podobnie jak i świrusa.

  2. Lasy zostały szczęśliwie odblokowane dla nas… [Choć mówiono – żartem – że blokada lasów była wprowadzona z obawy przed… partyzantką? A to wcale nie był żart, jak się okazało?!]

  3. Gdy wyruszymy już z lasów, wówczas będziemy mogli korzystać z… kominiarek (do niedawna zabronionych; vide Marsz Niepodległości!); i to jeszcze przez całe 2 lata, dzięki kieszonkowemu dyktatorowi, min. Szumowskiemu. Zaś tyle czasu w zupełności powinno nam wystarczyć!

  4. Przed wymarszem zabierzemy oczywiście – w myśl rozporządzeń, zabiegających o nasze zdrowie i… życie – wszystkie płyny odkażające, sporządzone ze 100%-owego spirytusu, więc znakomicie nadające się do… spożycia! [Jakby nie było, to minimum 60%!]
  5. Mamy znacznie lepsze – od Syrenki mojego Papy – auta, które przerobimy na wozy pancerne i czołgi.
  6. Jedyny zaś „plus ujemny” dostrzegam, gdy chodzi o możliwość powołania kapelana tej Pierwszej Kompanii Kadrowej? Na tym odcinku może być gorzej, jeśli biskup polowy… zabroni, z powodu korona-wirusa..?!

*****

A więc, Chłopcy i Dziewczęta – dnia 6 sierpnia 2020 r. wyruszamy z pieśnią na ustach:

Raduje się serce, raduje się dusza,

Gdy pierwsza kadrowa na Warszawę rusza.

Oj da, oj da dana, kompanio kochana,

Nie masz to jak pierwsza, nie!

A więc piersi naprzód, podniesiona głowa,

Bośmy przecie pierwsza i kwarantannowa!

Oj da, oj da dana, kompanio kochana,

Nie masz to jak pierwsza, nie!

Chociaż nam warszawka zupełnie nie klaszcze,

Ale przecież dojdziem, byleby iść w… masce!

Oj da, oj da dana, kompanio kochana,

Nie masz to jak pierwsza, nie!

Etc…”

P. S. 1. A gdybym zamilknął (na swoich blogach) mogłoby to oznaczać, że przyszli po mnie „chłopcy” od Mariusza Kamińskiego, z powodu „próby obalenia ustroju przemocą”..? Nie sposób bowiem oczekiwać – od takiego ponuraka – jakiegokolwiek poczucia… humoru?! Ponadto – jego troska o zdrowie narodu jest przecież nieubłagana…

P. S. 2. Powołanie I Kompanii Kadrowej jest tym bardziej niezbędne, że coraz więcej Polaków zaczyna świrować! [Byłem świadkiem już wielu podobnych incydentów, potwierdzających to spostrzeżenie.] Np. dziś wieczorem – po wyjściu z kościoła – napadł mnie gorliwy młody katolik; atakując za to, że nie założyłem maski w kościele, narażając tym… życie innych! Gdy go poinformowałem, że nie obowiązuje mnie maska (z powodu mego stanu zdrowia), nazwał mnie… „ubekiem”! [Bo tylko tacy – jego zdaniem – „nie muszą”!] Na koniec powinszował mi – po katolicku naturalnie – abym „zdechł z strasznych męczarniach!”

Zaś na wojence, jak to na wojence – można się troszku… rozerwać!

Bogdan Czajkowski