Od czasu do czasu władza potrzebuje zaprzeczyć sama sobie, aby udowodnić wszystkim dookoła, że jest potrzebna. Dlaczego miałoby być inaczej i teraz? Oto powoli, w wielkich bólach ale i z olbrzymimi nadziejami rodzi się nowy frazes, który będzie przez następne lata odmieniany w ustach telewizyjnych gadających głów i dyżurnych ekspertów przez wszystkie przypadki. Chodzi o słowo „smart” i to wcale nie jako dodatek do słowa „telefon”.
Nie chodzi też o krótkiego mutanta samochodu, lecz o nową unijną politykę. Teraz wszystko będzie smart, czyli inteligentne, sprytne, mądre. Tak naprawdę nie wiadomo do końca o co chodzi, ale jak zwykle o to właśnie chodzi, żeby do końca nie było wiadomo, bo wtedy nikt nie potrzebowałby całej bandy wszelakich ekspertów, którzy będą za ciężką kasę wbijać do głów tubylczemu ludowi co to znaczy. Słowo to bowiem w angielskim języku ma kilkanaście znaczeń, z czego najbardziej adekwatna wydaje się rzeczownikowa jego forma, a mianowicie „piekący ból”. Kiedyś pewien mądry człowiek zauważył, że kolonizacja zaczyna się od tego, że dany kraj nie jest w stanie zdefiniować swoich problemów rozwojowych bez posługiwania się językiem kolonizatora. Żegnaj zatem „gospodarko oparta na wiedzy”. Mamy już nowy frazes, w sam raz na nową kolonialną siedmiolatkę. Teraz będziemy – jak to przetłumaczono na tubylczy język – „inteligentnie wyspecjalizowani”.
O co tak naprawdę chodzi? Ano o to, aby znaleźć swoją niszową specjalizację i nie trwonić kasy na lewo i prawo. Chodzi też o to, aby dynamicznie się z tą specjalizacją dopasowywać od zmieniających się potrzeb, oczekiwań i sytuacji. Tak jak na rynku. A więc wszystko pięknie… Ale nie do końca, bo tego typu podejście pasuje do biurokratycznej, dekretowanej i centralnie planowej specyfiki jak pięść do nosa. Idea smart jest bowiem z innego – biznesowego – świata, który wymaga innej organizacji społeczno – gospodarczej rzeczywistości. W świecie centralnego planowania będzie to kolejny frazes, obietnica świetlanej przyszłości, przypominająca referaty pierwszych sekretarzy mówiących o potrzebnie demokratyzacji i zwiększenia pluralizmu. Nie można bowiem zadekretować i rozkazać ludziom, że od dziś mają im wychodzić świetne biznesy, albo niczym pewien perski król nakazać chłostać morze, którego wysokie fale nie pozwoliły wypłynąć jego statkom.
Ktoś powie, że władza chodząc z takimi frazesami, w pewien sposób się kompromituje. Zgoda, ale zauważą to nieliczni, u których taki system regulacji jest już dostatecznie skompromitowany. Aby PRowsko oddalić widmo nieuchronnej porażki, co jakiś czas wystarczy wymienić frazesy na jeszcze bardziej doniosłe i genialne. Problem bowiem nie tkwi w samych frazesach lecz w tym, że realny świat rządzi się swoimi prawami, a mechanizm dekretacji staje się niczym innym, jak kosztownymi pętami tłumiącymi właściwe smart-procesy.
Adam Kalicki