Pomimo szumnych zapowiedzi o przełomie, prezydent Andrzej Duda przywozi z Waszyngtonu tylko słowa. I może jeszcze odrobinę nadziei, że w ślad za nimi, w bliżej nieokreślonej przyszłości, pójdą jakieś korzystne dla nas amerykańskie decyzje. Budowa polityki bezpieczeństwa na kurtuazyjnych formułkach i marzeniach nie jest jednak dobrym pomysłem.
Bez wątpienia plusem tej wizyty jest to, że w ogóle do niej doszło. Przedłużający się impas w kontaktach na najwyższym szczeblu ze Stanami Zjednoczonymi byłby ostatnim gwoździem do trumny naszej międzynarodowej wiarygodności, i tak przecież ostatnio mocno nadszarpniętej. Otoczenie prezydenta RP i niektórzy członkowie rządu pompowali jednak oczekiwania, tajemniczo zapowiadając przełom i sensacyjne ustalenia. Tymczasem wyszło dość nijako.
Zostawmy na boku liczne wizerunkowe niezręczności, acz trudno oprzeć się poczuciu, że jedna z nich ma wagę szczególną. Zdjęcie prezydentów podpisujących wspólną deklarację – dumnie rozpartego w fotelu Donalda Trumpa i stojącego w niewygodnym skłonie przy skraju biurka Andrzeja Dudy – ma niestety wymiar symboliczny i dobrze oddaje charakter wzajemnej relacji. Swoją drogą ktoś, kto do takiej sytuacji dopuścił, nie powinien zajmować się organizacją międzynarodowych wizyt głowy państwa, a i sama głowa chyba wymaga pilnych korepetycji.
Przyjrzyjmy się jednak nie tylko temu, jak, ale przede wszystkim – co podpisano, czyli szumnie zatytułowanej „Deklaracji o partnerstwie strategicznym”. Składa się głównie z oczywistych, dyplomatycznych ogólników o wspólnym świętowaniu, zacieśnianiu, umacnianiu i podejmowaniu starań o dalsze pogłębianie. Wolałbym, aby była krótsza, a bardziej konkretna – do tego i tego roku zrobimy to i to. Wtedy moglibyśmy rzeczywiście mówić o przełomie, i o realnym efekcie spotkania. Niestety, takie cuda zdarzają się rzadko (przynajmniej nam), i pewnie mało kto jest zdziwiony, że nie nastąpiły tym razem.
Z rzeczy wartych podkreślenia – na pierwszy plan wysuwa się oczywiście kwestia „Fort Trump”, czyli ewentualnej, stałej amerykańskiej bazy wojskowej w Polsce. Niedobrze się stało, że ujawnione zostały nasze szczegółowe oczekiwania i propozycje logistyczne oraz finansowe, a druga strona nie zadeklarowała nic poza chęcią „rozważenia wariantów” i „dokonania analizy wykonalności tej koncepcji”. Brak postępu bywa niekiedy regresem, i tak chyba trzeba na to spoglądać tym razem.
W zakresie tak dla nas ważnej współpracy technologicznej obaj prezydenci uznali zgodnie, że ułatwienia dostępu będą dotyczyć tylko tych rodzajów uzbrojenia i technologii „które Stany Zjednoczone uznają za możliwe”. Wątpię, by do takiej jednostronności relacji przyznał się na piśmie jakikolwiek inny „kluczowy” sojusznik USA. A w tle rozmów prezydentów mamy dokonywane lub zapowiadane zakupy gotowej amerykańskiej broni „z półki”, bez przetargów, co jest po pierwsze klęską naszej zbrojeniówki, bo nie wiąże się z transferem żadnej nowoczesnej myśli technicznej ani z wydaniem choć części pieniędzy podatników w kraju, po drugie rodzi ryzyko przepłacania za sprzęt, który przy podobnych parametrach można byłoby uzyskać niekoniecznie od producenta, dowolnie wybranego przez urzędników i lobbystów.
Na osłodę pozostają nam słowa o „agresywnym zachowaniu Rosji” i o Nord Stream 2 jako o projekcie „zagrażającym wspólnemu bezpieczeństwu”. Opatrzone autografem prezydenta USA, mają bez wątpienia swoją wagę polityczną, lecz do przełożenia ich na strategiczny i gospodarczy konkret droga pozostaje bardzo daleka.
Cieszy także akapit, w którym przywódcy obu państw deklarują chęć, by „zacieśniać stosunki w dziedzinie wywiadu i ścigania przestępstw oraz na innych płaszczyznach związanych z bezpieczeństwem”. Nie mam wątpliwości, że leży to w interesie obu stron; gorzej z przekonaniem, czy nasze służby i instytucje, borykające się z brakiem środków na działalność operacyjną, osłabione politycznymi czystkami i złym wyznaczaniem zadań przez polityków są do takiej partnerskiej współpracy w pełni zdolne.
Reasumując: na razie złośliwostka, że „Polska wstała z kolan, ale nikt jej nie podstawił krzesła” wydaje się niestety uzasadniona. A szkoda, bo to nie jest problem tylko tej czy innej ekipy partyjnej oraz konkretnych dostojników. To jest poważny problem dla nas wszystkich, wymagający także, między innymi, uczciwej i głębokiej refleksji nad tym, czy inny polityk, z innymi doradcami, zręczniejszy i bardziej kompetentny od Andrzeja Dudy zdołałby w relacjach z niezwykle asertywnymi dziś Stanami Zjednoczonymi uzyskać więcej.
Witold Sokała
Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji PROKAPA. Foto.: NK
Deklaracja, że Polska miałaby płacić gigantyczną kwotę rocznie za bazę na jej terenie to klientyzm i służalczość. To komponuje się ze niesławnym zdjęciem. USA płaciły za swoje bazy na oddalonych krańcach świata nawet bez strategicznego interesu dla siebie, od czego pomału odchodzą zresztą. Dzięki temu mogą skupić się na newralgicznych dla NATO punktach.
Comments are closed.