1 września 1939 roku, godzina 04.45. Pełnię dyżur oficera sztabu Samodzielnej Grupy Operacyjnej (SGO) „Narew” w Łomży. Odzywają się kolejno telefony. Dźwięk ostry, gwałtowny, nieprzerwany… Napływają meldunki o przekroczeniu granicy polskiej przez oddziały niemieckie nacierające z Prus Wschodnich. Budzę szefa sztabu SGO „Narew” ppłk. dypl. Stanisława Podkowińskiego. Taki był mój początek wojny 1939–1945 r.
Cofamy się w zaciętej walce, ulegając przewadze broni zmechanizowanej, czołgów i lotnictwa. W czasie bombardowania Łomży jestem niegroźnie kontuzjowany.
Nadszedł krytyczny poranek 17 września. Z komunikatów radiowych potwierdzonych własną obserwacją dowiadujemy się, że granicę polską przekroczyła neutralna dotychczas Armia Czerwona.
W tej zaskakująco nowej sytuacji wszystkie jednostki wojskowe przebywające na północ od Prypeci otrzymały rozkaz udania się do obozu warownego Wilno, a te stacjonujące na południe od niej – do Lwowa, gdzie miały czekać na dalsze rozkazy.
Sztab SGO „Narew” w dniu 17 września znajdował się w Prużanach, na północ od Prypeci. Poddając się rozkazom udałem się wraz z moim przełożonym, dowódcą łączności SGO „Narew”, mjr. Tadeuszem Błońskim, do Wilna, gdzie znalazłem się około południa 18 września.
Komendantem Obozu Warownego Wilna był ppłk Tadeusz Podwysocki. On to wydał wszystkim oddziałom znajdującym się w Wilnie rozkaz na przekroczenie granicy litewskiej i złożenie tam broni.
Zgodnie z tym rozkazem z dnia 18 września 1939 r. przeszedłem wraz z oddziałami w dniu 19 września, w godzinach popołudniowych, nad granicę litewską w rejonie Jewia.
Każdy z nas przeżywał konieczność przekroczenia granicy jako tragedię narodową i osobistą. Każdy odczuwał ją inaczej.
Rozkazy dowódców praktycznie przestały obowiązywać. Przełożeni poddawali różne sugestie, jednak decyzję każdy podejmował sam. Większość żołnierzy, między innymi ja, decydowała się przekroczyć granicę litewską. Część z nich, zwłaszcza pochodzących z Wileńszczyzny, odeszła z bronią w ręku w stronę swoich domów. Niektórzy, rodowodem z głębi Polski, postanowili wrócić do swoich rodzin bez broni.
Widziałem jeden akt samobójstwa. Wszyscy żołnierze, świadkowie tej sceny, na pozór zachowali się spokojnie. Jednak ten akt rozpaczy zmuszał nas do głębszej refleksji: czy żołnierz słusznie postąpił, odbierając sobie życie?
Prawdopodobnie miał swoje racje. Był bez wątpienia innej psychiki, być może był nadmiernie wrażliwy. Rozumiałem go, ale myślałem inaczej. Byłem zdania, że jeśli mam oddać życie, to tylko w walce i za jak najwyższą cenę. Taką myśl sugerowałem memu najbliższemu otoczeniu.
Każdy żołnierz był pewny, że zawierucha wojenna dopiero się rozpoczyna, że to nie koniec, że trwać ona będzie dłużej i że trzeba będzie wziąć w niej udział. Osobiście byłem zwolennikiem walki przemyślanej, zorganizowanej, ale 19 września nie widziałem jeszcze tej możliwości. Należało rozpoczynać walkę od podstaw, w zgoła innych warunkach.
Stało się. Przekroczyłem granicę litewską w rejonie Jewia 19 września 1939 r. w godzinach przedwieczornych. Musiałem złożyć broń. Jako internowany zatrzymałem przy sobie pas główny, lornetkę i polskie pieniądze.
Wilno zostało zajęte przez wojska sowieckie w dniu 19 września 1939 r.
Władze litewskie przewiozły internowanych oficerów i część szeregowych pociągiem do Kretyngi, skąd piechotą udaliśmy się do Połągi, miejscowości letniskowej nad Morzem Bałtyckim. Większość szeregowych została przewieziona do innych miejscowości.
W Połądze władze litewskie oddzieliły oficerów sztabowych (od majora wzwyż) od oficerów młodszych, którzy mieszkali w większych grupach. Było to pewnie zgodne z regulaminem. Chodziło o to, aby oficerowie starsi nie mieli wpływu na młodszych. W ten sposób zostałem oddzielony od mego bezpośredniego przełożonego, mjr. Tadeusza Błońskiego, z którym przeżyłem ciężkie – zarówno psychicznie, jak i fizycznie – dni kampanii wrześniowej. Nigdy więcej już go nie zobaczyłem.
Zaczęło się życie obozowe…
Mieszkaliśmy po kilku lub kilkunastu w domach wczasowych różnej wielkości. Wyżywienie było wystarczające. Nastały chłodne noce, zwłaszcza kiedy dął silny wiatr od morza. Rozpamiętywaliśmy wojenne dni, przeżywaliśmy gorycz porażki. Dla odprężenia spacerowaliśmy wzdłuż morza lub graliśmy w brydża. Już po kilku dniach rozważaliśmy możliwość ucieczki z zamiarem przedostania się do Francji, do nowo tworzonej Armii Polskiej, lub do Polski, gdzie – jak dochodziły nas słuchy – powstawały zalążki konspiracji.
(…)
Na podstawie docierających do nas sprzecznych informacji doszliśmy do wniosku, że najbardziej realna możliwość ucieczki z Połągi na Zachód prowadzi drogą lądową do Kowna i dalej statkiem lub samolotem przez Szwecję i Norwegię do Anglii lub Francji.
Rozważaliśmy także ucieczkę kutrem rybackim przez Bałtyk do Szwecji, ale droga ta wydawała się nam niepewna, co się zresztą później potwierdziło. Z tego, co wiem, z obozu dla internowanych Polaków w Połądze nikomu nie udało się przedostać kutrem rybackim do Szwecji. Szanse były większe, kiedy wypływało się z Łotwy.
Po podjęciu decyzji o ucieczce drogą lądową opracowaliśmy plan i zaczęliśmy go z miejsca realizować.
Pierwszy uciekł w dniach 13–14 października 1939 r. por. Bolesław Łucznik, znający język litewski i mający w Kownie znajomych. Przed wybuchem wojny był pracownikiem Kuratorium Szkolnego w Wilnie. Mieszkał na Zwierzyńcu. Jego zadanie polegało na przetarciu drogi i przygotowaniu dokumentów w Kownie lub w Wilnie dla pozostałych uciekinierów.
Do drugiej grupy uciekinierów według planu należeli:
1) kpt. Leonidas Juwżenko,
2) por. Zygmunt Jackowski,
3) autor wspomnień.
Uciekliśmy w ubraniu cywilnym, zdaje mi się 21 lub 22 października, w sobotę lub niedzielę, gdyż w dniach przedświątecznych i świątecznych czujność władz obozowych malała. Ubrania cywilne dla całej wtajemniczonej piątki przesłał Bolesław Łucznik specjalnym kurierem (była to kobieta). Najtrudniej było dobrać ubiór tak, żeby wyglądać na urzędnika, gońca lub litewskiego ekspedienta. Pamiętam, że miałem płaszcz z przykrótkimi rękawami, jak z młodszego brata.
Zgodnie z planem zamierzaliśmy dojść do Kretyngi, a stamtąd pociągiem udać się do Kowna. Z Połągi do Kretyngi było około 16 kilometrów.
W tym czasie nadzór litewski nad internowanymi nie był zbył ścisły. Obozu nie otaczał drut kolczasty. Należało tylko wyminąć punkty kontrolne, a potem bocznymi drogami dążyć do wyznaczonego celu.
Z Połągi wyszliśmy około godziny 9, po apelu porannym i śniadaniu. Do Kretyngi dotarliśmy szczęśliwie przed godziną 13. Mieliśmy pieniądze litewskie z wymienionych poprzednio złotych polskich. Niewiele, ale na razie wystarczało.
W Kretyndze wstąpiliśmy do restauracji. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jedna z sal była pusta. Tam właśnie usiedliśmy. Nie zdążyliśmy jeszcze wybrać dań, gdy jakiś mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat stanął w progu, przyjrzał się nam wnikliwie, po czym bez słowa się wycofał. Wizyta nieznajomego nie speszyła nas. Po chwili ponownie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł ten sam człowiek. Podszedł do mnie i powiedział po polsku: „Panie kapitanie, ja pana znam”.
Usłyszawszy te słowa z ust nieznajomego, ja, uciekinier z obozu przebywający w obcym kraju, poczułem gwałtowny skurcz serca. Zdawałem sobie sprawę, że muszę coś odpowiedzieć, i to jak najszybciej. Miałem wrażenie, że oto zostałem zdemaskowany, że wydarto mi moją najgłębszą tajemnicę, której ujawnienie nie tylko mnie, ale całą naszą trójkę całkowicie pogrążało.
Po kilku sekundach odpowiedziałem również po polsku: „Pan się myli”.
Było to moje pierwsze zetknięcie z nową rzeczywistością; od tego momentu stałem się konspiratorem, człowiekiem bez nazwiska, ściganym przez prawo.
Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Na moją odpowiedź nieznajomy przyciszonym głosem oznajmił, że jest Polakiem i że pracuje w Kretyndze w elektrowni miejskiej. Rozpoznał mnie, gdyż 20 września, miesiąc temu, widział, jak nadszedł transport kolejowy z internowanymi Polakami. Wtedy to na moją prośbę przyniósł wiadro wody dla spragnionych żołnierzy, a ponieważ miał dobrą pamięć wzrokową, zapamiętał mnie, i teraz mimo przebrania rozpoznał. Zaprosił nas wszystkich do siebie. Potwierdziłem prawdziwość słów nieznajomego, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby przyjąć z zaufaniem jego zaproszenie.
Nie pamiętam, czy wyszliśmy z restauracji razem czy oddzielnie. Wiem tylko, że już po kilku minutach znaleźliśmy się w mieszkaniu naszego opiekuna. Jego żona, również Polka, przyjęła nas bardzo serdecznie. Jeśli mnie pamięć nie myli, nasz orędownik nazywał się Staszewicz, po litewsku Stasiavicius. Nigdy w życiu go już więcej nie spotkałem, czego bardzo żałuję.
Staszewicz pouczył nas, jak mamy się zachowywać, aby nie zdradzić się z naszą obcością oraz kupił nam bilety kolejowe. Pamiętam, że dał nam także gazety litewskie, nauczył kilku słów po litewsku, między innymi: „I Kaunas”1, dokładnie wskazał drogę na dworzec kolejowy i z czułością Polaków z Litwy wycałował się z nami na pożegnanie. Jego żona zaprowiantowała nas na cały czas podróży i pożegnała czule, z łezką w oku.
Z Kretyngi wyjechaliśmy wieczorem. Wszyscy trzej siedzieliśmy w jednym przedziale, ale nie rozmawialiśmy. Mieliśmy czas na przemyślenie przebytych dni i na korektę planów na najbliższą przyszłość. Starałem się uporządkować szereg zmiennych wydarzeń tego dnia. Były to początki niezaprzysiężonej jeszcze, tak zwanej indywidualnej konspiracji. Po paru latach późniejszej walki w autentycznej konspiracji podobne i bardziej dramatyczne wydarzenia odbierałem jeśli nie zupełnie spokojnie, to na pewno z mniejszym napięciem.
Do Kowna dojechaliśmy na drugi dzień rano, bez żadnych przygód.
Zamieszczony powyżej tekst stanowi rozdział 1. wspomnień majora Armii Krajowej Mieczysława Potockiego „Węgielny” zatytułowany: „Między Dźwiną a Wilią. Wspomnienia żołnierza AK Ziemi Wileńskiej”, Warszawa 2008, Wydawnictwo Prohibita. Książka do nabycia w księgarni www.multibook.pl.
Bardzo wartościowe wspomnienia. Trzeba ocalić pamięć Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej i tych wspaniałych żolnierzy z AK na Wileńszczyźnie.
Comments are closed.