Pan profesor Jerzy Żyżyński, zaszczycając mnie artykułem polemicznym, zaapelował o „odrobinę skromności” i „wielką ostrożność” w wypowiadaniu się w sprawach, „na których się nie znam”. Na początek wytknął mi nazwanie Johna Meynarda Keynesa „baronem”, przypisując mi intencję ironiczną i utrzymując, że ten brytyjski ekonomista był „lordem”.

Wyjaśniam więc z całą skromnością, na jaką w tej sprawie mogę się zdobyć, że tytuł „lorda” nie jest samodzielny. Oznacza on, że osoba mająca tytuł księcia, hrabiego, wicehrabiego, markiza, czy barona, jako szlachcic zasiada w Izbie Lordów. Keynes był baronem (baron Keynes of Tilton), więc w tej intytulacji nie ma niczego ironicznego.
Ponieważ nie jestem docentem, więc przytłoczenie mnie autorytetem jest sprawą dziecinnie łatwą. Z argumentacją natomiast jest już nieco trudniej. Keynes dowodził – podkreśla pan profesor – że „rynek sam z siebie rodzi problemy i wymaga kontroli oraz korekt za pomocą polityki pieniężnej i fiskalnej”. Że rynek stwarza problemy – to wiadomo, bo życie w ogóle stwarza mnóstwo problemów. Ta okoliczność zachęca wielu ludzi przekonanych o własnej kompetencji, do kontrolowania i korygowania życia – w tym również życia gospodarczego. Milton Friedman, laureat Nobla z ekonomii, przypisywał takim ludziom pychę, w dodatku – nieuzasadnioną, bo twierdził, że nikt nie ma dostatecznej wiedzy, by naprawdę kontrolować gospodarkę. Zatem – tylko markują kontrolę, a tak naprawdę – mozolnie pchają rzekę. Nie można wykluczyć, że miał na myśli m.in. Keynesa, bo był jego ostrym krytykiem.
Keynes uważał, że jeśli ludzie nie chcą kupować tego, czego naprodukowano, to wtedy „państwo” powinno „wykreować popyt”, poprzez progresję z jednej i ulgi podatkowe z drugiej strony, „tanie” kredyty oraz bezpośrednie inwestycje państwowe. No dobrze, ale dlaczego właściwie ludzie nie chcą czegoś kupować? Możliwości są dwie: albo nie kupują bo np. nie podobają im się buty z cementu, których jakiś gorliwy producent naprodukował całe góry, albo dlatego, że nie mają pieniędzy. Mniejsza już o pierwszą możliwość, więc zajmijmy się drugą. Jeśli ludzie nie mają pieniędzy by kupować towary, których potrzebują, to skąd „państwo” weźmie pieniądze na „kreowanie” popytu? Może je zdobyć zaciągając dług publiczny – a więc zachęcając aktualnie żyjących (i głosujących) obywateli do konsumpcji, bez uświadamiania im, że odbywa się ona na koszt ich dzieci i wnuków, albo – „wypłukując złoto z powietrza” – czyli „kreując” pieniądze, albo przy pomocy obydwu sposobów jednocześnie. Gdyby jednak przy pomocy „kreowania pieniądza” i temu podobnych sztuczek można było rzeczywiście rozwiązać problemy gospodarcze w sposób trwały, to życie byłoby piękne, ponieważ do tej pory bylibyśmy już, wszyscy co do jednego, bogaci. Niestety „kreowanie” pieniądza przez „państwo” nie polega na wypłukiwaniu złota z powietrza, tylko – na wypłukiwaniu go z kieszeni obywateli, co nazywa się inflacją. Bo za „kreowanie” pieniądza ktoś prędzej czy później musi zapłacić – czego właśnie jesteśmy świadkami w związku z wszechświatowym kryzysem finansowym.
Uboczną konsekwencją tych wszystkich interwencyjnych przedsięwzięć jest biurokratyzacja gospodarki oraz korupcja, ponieważ amatorzy „tanich” kredytów, ulg podatkowych, subwencji, a nawet państwowych inwestycji bezpośrednich – chętnie podzielą się korzyściami z przedstawicielem „państwa”, od którego te wszystkie decyzje zależą. Widząc te wszystkie następstwa można oczywiście pocieszać się myślą, że to „liberalizm” się skompromitował, ale – powiedzmy sobie szczerze – nie jest to świadectwem wielkiej spostrzegawczości.
Czy Keynes był socjalistą? To dobre pytanie. Socjalistą bowiem jest nie tylko ten, kto należy do SLD, ale również ten, który, będąc nawet baronem, uważa, że można przechodzić do porządku nad cudzą własnością, na przykład konfiskując mu w ramach interwencjonizmu, prawie cały dochód przy pomocy progresji podatkowej i finansując z tego „tani” kredyt dla jakiegoś faworyta „państwa”. W wydaniu radykalnym to lekceważenie cudzej własności przybiera postać komunizmu, w którym rabunku nie osłania się już żadnymi pozorami. John Meynard Keynes komunistą oczywiście nie był. Na to był nazbyt kulturalny. Za socjalistę pewnie też się nie uważał, ale to o niczym nie przesądza, bo mnóstwo ludzi jest socjalistami, jak to się dzisiaj mówi – „bez swojej wiedzy i zgody”. Wielu z nich naprawdę nie wie, co czyni i dlatego wszystko powinno zostać im przebaczone. No – prawie wszystko.
Na koniec zgadzam się z panem profesorem Żyżyńskim co do potrzeby czytania poważniejszych prac ekonomicznych. Staram się to, w miarę możliwości, robić i niektóre (np. „Wolny wybór” Miltona Friedmana) nawet wydałem w swoim wydawnictwie „Kurs”, w tzw. II obiegu w latach 80-tych. Problem w tym, które prace są poważne, a które nie. Bo tych niepoważnych chyba szkoda czytać, chociaż wiele z nich wydano bardzo starannie, a nawet luksusowo, między innymi dlatego, że były subwencjonowane przez „państwo”, które na pewno miało w tym jakiś zagadkowy interes.

 Stanisław Michalkiewicz
  www.michalkiewicz.pl
„Nasz Dziennik” odmówił opublikowania tego felietonu.

1 KOMENTARZ

  1. Pan Michalkiewicz trafnie wszystko wyłapuje i komentuje.Oceny jak zawsze celne.Tylko jaka jest rada na wyprostowanie tego lewackiego plugastwa.Argumenty i dzieła mądrych praktyków i teoretyków nie docierają do ludzkiego czynnika decyzyjnego, a szkoda jaką ponosimy i jako pańswo i najważniejsze, jako obywatele narodu polskiego są praktycznie trudne do odrobienia.I jeszcze szkoda czasu!

Comments are closed.