Komiczny obraz dwóch pseudodebat, w których każdy z dwójki kandydatów polemizował z duchem swojego przeciwnika, stanie się symbolem tej kampanii. To nie znaczy jednak, że oba wydarzenia miały jedynie anegdotyczny charakter. Prawdziwa debata przed drugą turą to poważne ryzyko zerwania politycznej maski. Zorganizowanie w tym samym czasie dwóch równoległych wydarzeń spowodowało, że zarówno Duda, jak i Trzaskowski mogli zaprezentować się dokładnie tak, jak chcieli. Może więc dziwić, że zamiast autentyzmu byliśmy świadkami marnej gry aktorskiej po obu stronach. Jednak uważny widz, nawet w tak ordynarnej manifestacji rodzimej postpolityki, mógł poczynić kilka nieoczywistych obserwacji.
Andrzej Duda – obrońca „polskich spraw”
Narracja sztabu urzędującego prezydenta stworzona wokół debaty w Końskich była konsekwentna. Człowiek z ludu, człowiek taki jak my odpowiada na pytania mieszkańców 20-tysięcznej mieściny w województwie świętokrzyskim, swobodnie poruszając się po dużej scenie biało-czerwonego studia. Ma dobrotliwy wyraz twarzy, dumnie i z bijącym w oczy spokojem przedstawia sukcesy z ostatnich 5 lat autorstwa ekipy rządzącej, pod którymi podpisuje się obiema rękami. Mówi, że bezrobocie w porównaniu z Europą jest niskie, że obniżono wiek emerytalny, że sfinansowano 500+ i 13. emeryturę, a to wszystko z uszczelniania VAT-u i rzetelnej pracy na rzec Polski. Przekaz jest prosty i powtarzany od początku kampanii: daliśmy ludziom to, co zachodnie koncerny i mafie wielkomiejskich liberałów wcześniej transferowały do własnych kieszeni.
W starannie wyreżyserowanych odpowiedziach Dudy dwie postaci odegrały szczególną rolę. Bohaterem jednoznacznie pozytywnym był Donald Trump, jednoznacznie negatywnym – oczywiście Rafał Trzaskowski. Trump reprezentuje potęgę i światowe przywództwo ruchu na rzecz pogrążenia liberalnych elit. Elit, które reprezentuje wypudrowany kandydat opozycyjnej partii, będący uosobieniem wszystkiego, co najgorsze – europejskiego lewactwa (LGBT), pogardy władzy wobec prostych ludzi (afera reprywatyzacyjna) i kryzysu wartości judeochrześcijańskich (Bóg Spinozy).
Rafał Trzaskowski – człowiek z liberalnych podręczników
Pomysł sztabu Rafała Trzaskowskiego na „Arenę prezydencką” w Lesznie również okazał się silnie połączony z całą jego kampanią. Kandydat po raz kolejny postanowił powalczyć z wizerunkiem wielkomiejskiego inteligenta, dlatego wybrał porównywalne do Końskich miasteczko w Wielkopolsce. Przewidując, że ludzie Dudy w pełni wyreżyserują wydarzenie w świętokrzyskim i nie dadzą dojść do głosu żadnym polemistom urzędującego prezydenta, Trzaskowski dla kontrastu postanowił zaprosić wszystkie redakcje od lewa do prawa. Formuła debaty jednak uniemożliwiła deklarowany pluralizm. Kandydat odpowiadał oględnie, często dyscyplinował dziennikarzy, że przekraczają czas na zadanie pytania, a gdy do głosu zostali dopuszczeni publicyści powszechnie uważani za prawicowych, za każdym razem Trzaskowski zgryźliwymi komentarzami podkreślał, jaki on to nie jest łaskawy, że pani z TVP3 Poznań może zadać mu trudne pytanie.
Treść wypowiedzi opozycyjnego kandydata była do bólu konsekwentna, jakby przepisana z podręcznika europejskiego liberała. Na Marsz Niepodległości Rafał Trzaskowski pójdzie, ale tylko wtedy, gdy nie będzie polityczny. Wiadomo przecież, że dopuszczalną formą wspólnotowej imprezy o patriotycznym charakterze może być dla liberała jedynie totalnie antypolityczny mecz polskiej reprezentacji. Trzaskowski chce przede wszystkim ponownego zbliżenia do UE, od której odwróciliśmy się plecami. Jak układać relacje z Chinami? Jeśli będziemy silni w UE, to wielkie wschodnie mocarstwo zacznie nas szanować. Kandydat podkreślał również 20-letni staż pracy w instytucjach unijnych i posiadanie licznych kontaktów, które pozwolą mu skutecznie negocjować polskie sprawy na brukselskich salonach, gdzie toczy się prawdziwa polityczna gra.
Oglądając te dwa widowiska, nie byłem w stanie pozbyć się wrażenia, że kandydaci mają serdecznie dość odgrywanych przez siebie ról. PiS-owskie i platformerskie imaginarium polityczne, choć nadal dominuje wśród polskiego społeczeństwa, ciąży samym kandydatom, którzy dla osiągnięcia wrażenia idealnej polaryzacji są w stanie przekraczać niebezpieczne granice groteski.
Jeśli dobrotliwy i memiczny Andrzej Duda jest w stanie wchodzić w agresywną prawicową retorykę, a podczas pseudodebaty twierdzić, że „nie jest zwolennikiem jakichkolwiek obowiązkowych szczepień”, a wzorcowy liberał, Rafał Trzaskowski, z godną podziwu gorliwością zarzeka się, że wszystkie świadczenia socjalne i obniżony przez PiS wiek emerytalny są do utrzymania, a potem obiecuje, że jeśli zostanie prezydentem, to nie podwyższy żadnych podatków, a jeszcze dołoży matkom z dzieckiem, to wniosek może być tylko jeden – wszyscy, na czele z kandydatami, pragną zakończenia tej tragifarsy.
Ty to ja, a ja to Ty
Jak zauważył jakiś czas temu Michał Szułdrzyński, wykluczające się opowieści nie mogą przysłonić nam kilku oczywistych faktów, które prowokują z pozoru nieoczywisty wniosek – Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski są do siebie bardzo podobni. Obaj pochodzą z wielkich polskich miast, są reprezentantami wyższej klasy średniej, są w tym samym wieku, obaj zrobili doktoraty w rodzinnych miastach, zaliczyli epizod w Parlamencie Europejskim, a także dostali się do pierwszej ligi politycznej dzięki swoim mentorom. Trzaskowski był człowiekiem Jacka Saryusz-Wolskiego (tak, tego z PiS-u, który miał zastąpić Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej), a Duda najpierw był człowiekiem Lecha, a potem Jarosława Kaczyńskiego. Nawet ich żony są do siebie podobne. Zarówno Agata Kornhauser-Duda, jak i Małgorzata Trzaskowska kończyły krakowskie uczelnie; pierwsza pracowała jako nauczycielka niemieckiego w renomowanym krakowskim liceum, druga była urzędniczką w warszawskim ratuszu.
Obaj kandydaci są więc produktami teatralnej wojny PO-PiS-u. Ani Duda jako człowiek z ludu, ani Trzaskowski ze swoim wspólnotowym przekazem nie są wiarygodni. I choć tak bardzo pragną to ukryć, są typowymi przedstawicielami elit III RP.
I właśnie ta teatralność była widoczna zarówno w Końskich, jak i Lesznie. Co więcej, zapewne większość wyborców jednej i drugiej strony ma pełną świadomość tej gry. Wszyscy oglądamy od 15 lat ten sam spektakl, a to pozwala przypuszczać, że Polacy w pełni świadomie w nim uczestniczą, głosując raczej w imię swoich interesów niż emocji lub samej estetyki. Jesteśmy raczej politycznymi realistami, a nie romantykami z wielką wizją. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że ideowi lewicowcy już w pierwszej turze głosują na neoliberała, a wkurzeni obywatele należący od obozu Hołowni popierają niemal w całości czołowego przedstawiciela politycznego establishmentu?
PO i PiS na wspólnej kozetce
Polityka zagraniczna rzadko bywa w Polsce poważnym tematem kampanijnym. Politycy od 30 lat – począwszy od SLD, a na PO i PiS-ie skończywszy – reprezentują mniej lub bardziej spójny konsensus w kierunku euroatlantyckim. Nikt o zdrowych zmysłach nie ustawi wektora w stronę Chin czy Rosji kosztem UE lub USA. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Polityka zagraniczna (lub szerzej – stosunek do zagranicy) to nieodłączny element PO-PiS-owskiej gry.
Można odnieść wrażenie, że stosunek polskiej klasy politycznej względem Zachodu zdradza nasze poczucie niższości. I dotyczy to zarówno PO, jak i PiS-u. Inne są tylko reakcje na te kompleksy. Prawicowe media podczas dwóch kadencji PO wytykały tej formacji usłużny stosunek względem UE. Doktrynalne potakiwanie Donalda Tuska Angeli Merkel słusznie było krytykowane przez zwolenników PiS-u. UE była wyłącznie miernikiem postępu, nosicielem światłych idei, wzorem do naśladowania.
Jak pisała Ewa Thompson, nasze elity polityczne po zrzuceniu sowieckiego jarzma, niezdolne do samodzielności, potrzebowały hegemona zastępczego. Potrzebowały Mitycznego, Mądrego i Moralnie uporządkowanego odniesienia. Problem polega na tym, że analogiczny mechanizm został powielony przez PiS. Zbyt uległa postawa wobec kanclerz Niemiec została zastąpiona analogicznym stosunkiem wobec prezydenta Stanów Zjednoczonych. A to, co było przez PiS krytykowane, stało się integralną częścią polityki tej partii.
Psychika człowieka mającego problem z poczuciem własnej wartości kształtuje mechanizmy obronne. Przykładami mogą być wyparcie lub przeniesienie. I choć pojęcia z zakresu psychologii nie powinny być automatycznie kopiowane na potrzeby analizy politycznej, to jednak analogia jest tak kusząca, że aż żal z niej nie skorzystać.
Liberałowie zdają się wypierać polską peryferyjność. Pragną nieustannie powracać do Europy niczym biblijny syn marnotrawny do swojego ojca. Podkreślają swój światowy sznyt i liczne kontakty z ważnymi ludźmi na Zachodzie. Jak Rafał Trzaskowski spoglądają z dystansem na narodowo-katolicki grajdołek, wyznając wiarę w Boga Spinozy. Dystansują się od rzekomo dukającego po angielsku kontrkandydata przez podkreślanie własnej doskonałej znajomości kilku języków. Tę reakcję można nazwać wyparciem peryferyjności.
Reakcja Andrzeja Dudy jest inna. To nie wyparcie, ale przeniesienie. Jako reprezentant elektoratu ludowego Duda potrafi powiedzieć, że nie dopuści, aby „niemieckie media wybierały nam prezydenta”. Europa Zachodnia to siedlisko zgniłej cywilizacji, więc jedynym moralnie słusznym kierunkiem są Stany Zjednoczone. Zamiast zapowiadanego wstawania z kolan i pokazania prawdziwej siły emanacją politycznej mocy jest osoba Donalda Trumpa.
Na parę dni przed wyborami sztab prezydenta wypuścił spot wyborczy, który potwierdza to spostrzeżenie. Materiał zatytułowany Jaka Polska będzie w przyszłości przedstawia prezydenta przemawiającego z pozycji siły. Andrzej Duda mówi, że prowadzi politykę bez kompleksów, a gdy wypowiada te słowa, widzimy zdjęcia z ostatniej wizyty w Stanach Zjednoczonych. Brak poczucia niższości jest symbolizowany przez uściśnięcie dłoni Trumpa, a deklaracja politycznej mocy przez fotografię z Arnoldem Schwarzeneggerem. Jeśli nie mielibyśmy kompleksów, to czy naprawdę takie obrazki byłyby potrzebne prezydentowi ubiegającemu się o reelekcję?
Nie sposób jednoznacznie ocenić, ile w tym wszystkim narracji skierowanej do wyborców, a ile autentycznego kompleksu peryferii polskiej klasy politycznej. Czy obecność hegemona zastępczego to realny problem polskiej polityki zagranicznej, czy jednak efekt chłodnej kalkulacji zysków i strat? Tutaj też nie ma prostych odpowiedzi.
Jednak na poziomie przekazu kierowanego przez Andrzeja Dudę i Rafała Trzaskowskiego relacja Polski do szeroko pojętego Zachodu była jednym z głównych motywów kampanii. Zarówno urzędujący prezydent, jak i jego przeciwnik usiłowali pokazać swoją wartość przez pozycję w światowej polityce. Właśnie dlatego można stwierdzić, że w niedzielę nie wybierzemy ani Andrzeja Dudy, ani Rafała Trzaskowskiego. Nasz głos będzie uwarunkowany naszymi kompleksami. Czy wolimy uścisnąć dłoń Terminatorowi, czy może wybrać się na zakulisowe spotkanie z brukselskimi szychami?
Konstanty Pilawa
Artykuł ukazał się na stronie Klub Jagielloński