Donald Trump wycofał się z wielu wyborczych obietnic. Jednak jedną – wydaje się – już spełnił. 21 listopada storpedował pomysł utworzenia Partnerstwa Transpacyficznego, mówiąc, iż wycofa się z niego w pierwszym dniu urzędowania.

W ten sposób najwyraźniej odchodzi do lamusa jeden z flagowych projektów administracji Baracka Obamy, który miał być jej ukoronowaniem. Co więcej, jeśli ta wymierzona w ideę wolnego handlu koncepcja nowej administracji się utrzyma, to nie wykluczone, iż podobny do Partnerstwa Transpacyficznego (Transpacific Partnership – TPP) los może spotkać inny wielki projekt, czyli Transatlantycką Umowę o Inwestycjach i Handlu (TTIP), zresztą coraz gorzej przyjmowaną także w Europie.

Czyżby nowa epoka miała upłynąć nam pod hasłami izolacjonizmu, gospodarczego nacjonalizmu i odwrotu od tak mocno dotąd forsowanej idei wolnego handlu? No cóż, gdyby rządził (jak dotychczas) zdominowany przez Anglosasów świat transatlantycki z hegemonią USA, takie obawy mogłyby być w pełni uzasadnione. Tyle tylko, że po kryzysie 2008 r. gospodarcza mapa współczesnego świata jest już inna, bo gospodarczych biegunów jest na niej co najmniej kilka, co bardzo dobrze widać na wielkim obszarze Azji i Pacyfiku, a co nam tutaj w Europie, a szczególnie w Polsce, nadal umyka z pola widzenia.

Dalsze losy TPP

The Economist nie ma wątpliwości i pisze twardo: „TPP jest martwe. Wraz ze zwycięstwem Donalda Trumpa Ameryka porzuciła TPP, w istocie zabijając umowę handlową, której przygotowanie zajęło dekadę wysiłków i która była już prawie gotowa”. Czekano jedynie na kluczowe głosowanie w amerykańskim Kongresie i jej ratyfikację. Gdyby wygrała Hillary Clinton, mogłoby to się zdarzyć nawet w tych dniach, jeszcze przed zaprzysiężeniem 20 stycznia 2017 r. nowego prezydenta. Ale pod innym prezydentem elektem i ze zdominowanym przez niechętnych TPP Republikanów Senatem to się nie zdarzy. The Economist ma rację.

Największym zwycięzcą takiego obrotu spraw wydają się być Chiny, w które co prawda nie otwarcie, za to dość jednoznacznie idea TPP była wymierzona. Albowiem nawet gdyby pozostałe jedenaście państw, które 4 lutego 2016 r. z wielkimi fanfarami umowę zawarły, zdecydowało się ją jednak kontynuować, pomysł raczej traci sens, nawet jeśli przerażeni obrotem spraw Japończycy jako pierwsi przeprowadzili u siebie skutecznie procedurę ratyfikacyjną. Tym bardziej że dotychczasowy zapis jest jednoznaczny: albo cała dwunastka ratyfikuje umowę, albo nie wchodzi ona w życie. Zareagował już na to Singapur, wprowadzając u siebie zapisy umożliwiające utrzymanie TPP przy życiu nawet bez USA.

Nie zrobiły tego inne kraje, mają bowiem świadomość, że pierwotna idea Nowej Zelandii z 2005 r. poparta przez sułtanat Brunei oraz Chile i Singapur prawdziwego globalnego znaczenia nabrała dopiero wówczas, gdy – w odpowiedzi na rosnące chińskie wyzwanie na Pacyfiku – w styczniu 2009 r. do rozmów nad TPP włączyły się USA. Pociągnęły one za sobą najpierw Koreę Południową, a potem Japonię i innych, co dało obecną dwunastkę. To wtedy rozpoczął się głośny amerykański „zwrot na Pacyfik”, zastępując stopniowo poprzednią „wojnę z terrorem”. Czy teraz nastąpi od tego pełny odwrót, czy jedynie zmiana treści, w ramach której miast wolnego handlu możemy mieć wręcz wojnę handlową, której tak wielu się obawia?

FTAAP, czyli idea szeroka

Wolny handel w regionie Azji i Pacyfiku narodził się w 1989 r. wraz z implementacją pomysłu australijsko-japońskiego, zwanego APEC. Chodziło o nawiązanie współpracy, a raczej dialogu pomiędzy gospodarkami całego tego ogromnego regionu. Do dziś corocznie w listopadzie odbywają się szczyty tego ugrupowania (ostatni niedawno w stolicy Peru, Limie). Nadal utrzymywany jest tu swego rodzaju mit, że na tych szczytach są reprezentowane nie państwa, lecz gospodarki, choć udział niemal od początku biorą w nich prezydenci i przywódcy państw, a nie szefowie resortów gospodarczych (na ostatnim 17-18 listopada byli zarówno Barack Obama, jak i Xi Jinping).

Chodziło o to, by obok pariasa, jakim była i pozostaje Korea Północna, reprezentacja była jak najszersza. Takim sposobem na szczytach APEC Chiny w istocie występują aż w trzech kapeluszach: ChRL, Hongkongu i Tajwanu.

I to Chiny właśnie 19 listopada 2006 r. na szczycie APEC w Wietnamie przeforsowały ideę wzmocnienia wolnego handlu w regionie Azji i Pacyfiku, co przybrało nazwę Strefy Wolnego Handlu w Azji i na Pacyfiku (Free Trade Area of Asia-Pacific – FTAAP). Jest to proste nawiązanie do idei APEC, ale zarazem jej mocne pogłębienie.

Chodzi o to, by wyłączając słabe gospodarczo państwa indochińskie – Laos, Kambodżę i Wietnam – oraz zrujnowaną przez wojskową juntę Mjanmę (dawną Birmę), forsować tym razem już nie tylko bardziej lub mniej nieformalne rozmowy, ale także wprowadzać w życie ideę wolnego handlu. I to na najszerszą możliwą skalę – od państw Azji Wschodniej, przez reprezentantów Ameryki Łacińskiej (Chile, Meksyk i Peru), aż po Kanadę i USA.

Pewien problem – i szkopuł – był taki, że w tej koncepcji Chiny nadal występowały w trzech kapeluszach, a przecież ani Hongkong, ani nawet Tajwan w sensie instytucjonalno-prawnym nie są prawdziwymi państwami (chociaż Tajwan zdaje się spełniać wszelkie kryteria, to do ONZ i innych organizacji nie należy).

Idea wolnego handlu w Azji i Pacyfiku nie była ani nowa, ani tym bardziej chińska z natury. Chińczycy w Hanoi w listopadzie 2006 r. postanowili jedynie nawiązać do koncepcji APEC z Bogor w Indonezji, jeszcze z 1994 r., gdzie pomysł utworzenia strefy wolnego handlu w regionie po raz pierwszy formalnie się pojawił.

Jak dotąd obok mniej lub bardziej pustych deklaracji na temat konieczności wdrożenia FTAAP największym sukcesem uczestników zdaje się być przygotowana na szczycie APEC w Pekinie w listopadzie 2014 r. mapa drogowa, rysująca ścieżki dojścia do tej strefy. Nadaje ona tzw. celom z Bogor konkretne ramy czasowe, zapowiadające wprowadzenie strefy wolnego handlu nie tylko towarami, ale i inwestycjami do 2020 r., przynajmniej w wykonaniu najbardziej zindustrializowanych państw regionu.

Dotychczas przeprowadzone na podstawie mapy drogowej z Pekinu dwa doroczne przeglądy celów z Bogor świadczą jednak, że rozmowy i negocjacje idą jak po grudzie, a całemu pomysłowi, poza forsującymi go Chinami, najwyraźniej brakuje i spójności, i woli jego szybkiej implementacji. Owszem, cały czas zapowiada się dalszą liberalizację obrotów handlowych, także w sferze wymiany usług i inwestycji, ale konkretów brak.

RCEP, czyli dominacja chińska

Zapewne to z tych właśnie powodów (choć nieodosobnione są głosy mówiące o przyczynie w postaci relatywnego osłabienia gospodarki USA) pragmatyczni do bólu Chińczycy postanowili uruchomić jeszcze jedną ścieżkę dochodzenia do wolnego handlu w regionie Azji i Pacyfiku.

Nawiązali do rozwijanych już od pewnego czasu, także pod ich egidą, koncepcji rozszerzenia współpracy z państwami założonego już w 1967 r. (ale długo w istocie martwego) Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej – ASEAN, jak chociażby ASEAN+3 (ChRL, Korea Płd. i Japonia) czy ASEAN+5 (wspomniana trójka plus Australia i Nowa Zelandia). Po części korzystając z nieobecności Amerykanów w tej formule (jak też obradującego równolegle Szczytu Azji Wschodniej), na kolejnym szczycie ASEAN+3 w listopadzie 2011 r. na wyspie Bali w Indonezji przeforsowali ideę powołania do życia Regionalnego Rozwiniętego Partnerstwa Gospodarczego (Regional Comprehensive Economic Partnership – RCEP) w regionie Azji i Pacyfiku. Nic dziwnego, że rok później na Szczycie Azji Wschodniej w stolicy Kambodży Phnom Penh pojawił się – po raz pierwszy – amerykański prezydent Barack Obama, dając tym samym raz jeszcze dowód na to, że dochodzi do głośnego „przeosiowania” (pivot) interesów amerykańskich z Atlantyku i wojny z terrorem na Pacyfik i zaangażowanie w handlu.

Tyle tylko, że jeśli chodzi o wolny handel, to szeroka koncepcja FTAAP najwyraźniej dryfuje, natomiast w RCEP Amerykanów (i innych państw Zachodu, poza ściśle z nim związaną Japonią) nie ma. Tu już nikt nie ma wątpliwości, że pierwsze skrzypce gra Pekin.

W ramach RCEP niemal natychmiast rozpoczęto prawdziwe negocjacje. Ich pierwsza runda odbyła się w maju 2013 r. w Brunei. Dotychczas przeprowadzono ich aż piętnaście, a ostatnia odbyła się w październiku tego roku w Tianjinie w Chinach. Widać wyraźnie, że 16 państw uczestniczących w tym przedsięwzięciu ma wolę, by iść naprzód. Ma też ma wyraźnego przewodnika i siłę sprawczą, czyli Chiny. Poza Japonią i Koreą Płd., które (a szczególnie ta pierwsza) co zrozumiałe ambiwalentnie patrzą na rosnącą asertywność Chin, nie ma w tym projekcie wyraźnych hamulcowych. Są tam natomiast państwa zdecydowanie odstające poziomem życia i stopniem zaawansowania gospodarki od realiów od pozostałych członków przedsięwzięcia, ale one – z wyjątkiem Wietnamu – stawiają na Chiny, a tym samym wolny handel.

Zresztą coraz bogatsza agenda w ramach negocjacji nad RCEP obejmuje nie tylko wolny handel, ale też – podobnie jak było z forsowaną przez USA TPP – tak ważne zagadnienia, jak: konkurencja, własność intelektualna, rozstrzyganie sporów, kwestie fitosanitarne, współpraca naukowo-techniczna oraz w zakresie wysokich technologii, by wymienić te najważniejsze, chociaż daleko nie wszystkie. Tu najwyraźniej chodzi nie tylko o handel, ale o prawdziwe zbliżenie gospodarek.

Tak oto wraz z nadejściem Donalda Trumpa mamy paradoksalną, za to jakże symboliczną, sytuację: kolebka kapitalizmu, gospodarczej wolności i wolnego handlu – Stany Zjednoczone – idee te ograniczają, zapowiadając nawet budowanie murów, natomiast komunistyczne z nazwy (i ducha tamtejszego systemu politycznego) Chiny wolny handel i otwartość rynków forsują. Czyżby dochodziło do prawdziwej zamiany miejsc, o czym coraz głośniej? Warto się przyglądać. Jest czemu. Nawet jeśli istotne procesy zachodzą w tak zdawałoby się odległym od nas regionie Azji i Pacyfiku. Albowiem to nie tylko o tamten rozległy obszar tu chodzi. Ta gra jest jak najbardziej globalna – i właśnie się toczy.

Bogdan Góralczyk

Otwarta-licencja

2 KOMENTARZE

Comments are closed.