Na warszawskiej Woli od zmierzchu dekady gomułkowskiej stoi sobie budynek, będący integralną częścią założenia urbanistycznego, szumnie nazwanego osiedlem. W latach osiemdziesiątych władze zgodziły się na sprzedaż kilku lokali w budynku, których właścicielem uwiecznionym w księgach wieczystych był skarb państwa. Poza tym dzieje nieruchomości niczym szczególnym się nie wyróżniały spośród losów innych nieruchomości w całej PRL aż do pamiętnego roku 1989, kiedy to jak wiadomo komunizm się skończył i zaczął twórczo transformować. Okres przemian zakończył w zasadzie jako własność bezpańska – miasto go nie chciało a instytucje uprawnione drzewiej do przyznawania w nim mieszkań albo szlag trafił, albo broniły się „rękami i nogami” przed powiększeniem stanu posiadania. W końcu wyrokiem niezawisłego sądu właścicielem nieruchomości stało się państwowe przedsiębiorstwo.
Mieszkańcy, w większości pracownicy rzeczonego przedsiębiorstwa rozpoczęli starania o wykupienie mieszkań, które w końcu zostały przez ośrodek storpedowane. W tak zwanym międzyczasie miała miejsce próba prywatyzacji całkiem dochodowej instytucji, będącej przede wszystkim właścicielem zabytkowych i utrzymanych w idealnym stanie kamienic w centrum miasta. Próba sprzedaży budynku wraz z lokatorami, którzy starali się o wykup mieszkań, spotkała się z silnym protestem ze strony tych ostatnich. Sprawą zainteresowana została prasa i w efekcie prywatyzacja typu „sprzedajemy za tyle, za ile ktoś zechce kupić” nie doszła do skutku, a instytucja nadal przynosiła rocznie paromilionowe zyski.
Dla całej rzeszy geszefciarzy stało się jasnym, że pięknych kamienic z paroma milionami na koncie nie da się sprywatyzować, gdyż do niej przypisany jest budynek mieszkalny z paroma nader upartymi lokatorami. Zaczęły się więc boje o przejęcie nieruchomości przez miasto, które dopiero w sądzie znalazły rozstrzygnięcie. Chcąc nie chcąc właścicielem nieruchomości stało się miasto a po paru latach dalszych bojów władze miasta podjęły tak wyczekiwaną przez mieszkańców decyzję o sprzedaży reszty lokali w budynku. Trochę się to ślimaczyło wykazując urzędniczy wstręt do pracy, ale w końcu większość mieszkańców wpłaciwszy żądane kwoty otrzymała notarialne akty potwierdzające nabycie lokali. Ponieważ Polska jest tak ciekawym krajem, że właściciel płaci więcej niż najemca, więc i wszystkie koszty utrzymania nieruchomości zaczęli ponosić „właściciele”.
Sielanka trwała do momentu, gdy zaczęły przychodzić pierwsze odpowiedzi z Wydziału Ksiąg Wieczystych. Otóż zdumieni „właściciele” dowiedzieli się, że ich wnioski „nie zasługują” w ocenie referentów – stażystów na rozpatrzenie, gdyż przy notarialnej sprzedaży lokali nie było przedstawiciela Skarbu Państwa. Tyle, że zgodnie z obowiązującymi przepisami przy przejmowaniu nieruchomości przez administrację samorządową powinien on zostać wykreślony na mocy ustawy! No, ale co to przeszkadza sądowym urzędnikom? Nawiasem mówiąc kryteriów „zasług” też nie podali, chociaż jeden z wniosków został rozpatrzony pozytywnie. Rzecz jasna do dziś pozostaje otwarta kwestia odpowiedzialności urzędników i notariuszy, którzy sprzedają a nie wiedzą co. No i wreszcie same rozliczenia, które jako „właściciele” ponosiły osoby nie będące w świetle prawa właścicielami. Za taką „pomyłkę” urzędy skarbowe potrafią zniszczyć człowieka, ale nie urzędnika.
No ale nic to, w końcu miasto ze skarbem państwa klepnęło ugodę i Skarb Państwa zrzekł się roszczeń, do których zasadniczo już nie miał prawa. Radość mieszkańców trwała krótko, gdyż okazało się, że … nieruchomość ma obciążoną hipotekę, którą trzeba spłacić. I znowu mamy przykład „radosnej twórczości” urzędników. Otóż organ uwłaszczający w latach 90. państwowe przedsiębiorstwo wprowadził zabezpieczenie, w myśl którego w razie dokonania sprzedaży nieruchomości jej hipoteka miała zostać automatycznie obciążona, w tym przypadku kwotą ok. 1,5 mln złotych. Tyle, że zgodnie z inną ustawą przy przejęciu takiej nieruchomości przez samorząd terytorialny wszelkie zabezpieczenia hipoteczne ulegały wykreśleniu! Mało tego, pytanie skąd się wzięły, skoro sprzedaż nieruchomości nie miała miejsca? Cóż więc robią dzisiaj, po prawie 20 latach, zapisy hipoteczne w księgach wieczystych – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że przepis mający w zamyśle chronić prawa mieszkańców jak zwykle obrócił się przeciwko obywatelom. Zatem – „socjalizm über alles” i w ogóle – „wiecznie żywy” jest.
Sprawa z aktami notarialnymi nieuznawanymi przez sądy w wyniku skutków popełnionych błędów prawnych trwa już przeszło 2 lata. Mieszkańcy, którzy „wykupili” mieszkania ponoszą koszty utrzymania nieruchomości nie mając żadnych praw. Większość z nich komentując działalność „wymiaru sprawiedliwości” narusza ustawę o ochronie języka polskiego, i trudno im się dziwić.
Po co o tym piszę, skoro wszyscy piśmienni Polacy doskonale wiedzą co sądzić o aparacie urzędniczym? Po pierwsze po to, by ci… urzędnicy mieli świadomość, że wbrew swoim wyobrażeniom nie stoją ponad prawem i zawsze się znajdzie ktoś gotów upomnieć się o elementarną sprawiedliwość. Po drugie, by uświadomić tzw. politykom potrzebę i kierunek zmian działalności administracji publicznej oraz zaznaczyć, że te rozważane obecnie są, delikatnie rzecz ujmując, do dupy.
Michał Nawrocki